film

„Wieloryb” Aronofsky`ego – wideorecenzja

Już od pierwszych festiwalowych pokazów „Wieloryb”, film Darrena Aronofsky`ego, wzbudza w widzach niesamowite uczucia. Co najdziwniejsze, są to skrajne opinie – niektóre nawet noszące znamiona fatshamingu.

Scenariusz oparty jest o sztukę Samuela D. Huntera. W 2012 roku amerykański dramaturg stworzył opowieść o mężczyźnie zmagającym się ze swoimi dwoma demonami – otyłością oraz stratą po utracie partnera. Jednocześnie Charlie próbuje odzyskać zaufanie córki. Powyższą historię widzimy również na ekranie. W rolach głównych występują:Brendan Fraser, Sadie Sink, Hong Chau, Ty Simpkins i Samantha Morton.

Poniżej znajduje się recenzja wideo. Jest to fragment podcastu Bez Mięsa.

Altered Carbon – cyberpunk od Netflixa

Altered Carbon – dlaczego twórcy nie przetłumaczyli tytułu na nasz język, skoro w Polsce funkcjonuje od kilku lat książkowy Modyfikowany węgiel? Nie mam pojęcia. Tłumaczenie, że „węgiel” będzie kojarzył się z typem skały, a nie pierwiastkiem z grupy niemetali, jest, napiszę to szczerze, bezsensowne. Tyle z uszczypliwości, teraz o serialu.

Jest znakomity! 2 tygodnie po obejrzeniu wszystkich odcinków Altered Carbon na Netflixie, ponownie do niego wróciłem. Polecam go każdemu – rodzinie, przyjaciołom i ich znajomym, studentom i uczestnikom szkoleń, a dziś czytelnikom tego bloga.

Altered Carbon – zmieniaj ciało, zostań sobą

Zanim przejdę do treści, kilka słów o futurystycznym świecie, w którym rozgrywa się Altered Carbon. Punktem zwrotnym w dziejach ludzkości było wynalezienie stosów korowych. To takie chipy montowane w kręgach szyjnych, które, dopóki nie zostaną uszkodzone, zapisują ludzką świadomość. Mini czarne skrzynki przyczyniły się do wydłużenia życia ludzkiego. Jeżeli ciało jest zniszczone, wystarczy tylko wyjąć stos i włożyć do nowej powłoki. Problemem są tylko ceny, na najlepsze ciała stać tylko, najbogatszych ludzi, Matów

Altered Carbon nie byłby mega-porządnym  cyberpunkiem, jeżeli nie byłoby w nim wirtualnej rzeczywistości. Służy ona między innymi do torturowania – można zadawać przesłuchiwanemu nawet zabijający ból, by przywrócić go za chwilę do żywych, nie uszkadzając ciała. Można też w wirtualnej rzeczywistości ukryć swoją świadomość, można też wykorzystać do rozrywki, zaspokojenia swoich najciemniejszych pragnień. Wszystko to wspomagane jest sztuczną inteligencją.

Ostatnią ważną kwestią są Emisariusze. Grupa ta została założona i dowodzona przez odkrywczynię stosów korowych, która próbowała naprawić swój błąd – przekazanie technologii ludzkości. Rozpoczynając Altered Carbon widz dowiaduje się, że prawie wszyscy emisariusze zginęli. Prawie, bo pozostał Kovacs.

Altered Carbon – zlecenie od zabitego, to brzmi całkiem niebezpiecznie

Takeshi Kovacs, w tej roli znakomity Joel Kinnaman, zostaje wybudzony w wiezieniu, jego stos znajduje się w innej powłoce, a umysł reaguje na powrót bardzo agresywnie – co jest efektem śmiertelnego postrzału w walce z policją, 250 lat wcześniej. Po wyjściu na zewnątrz trafia do jednego z najbogatszych ludzi na świecie, Laurensa Bancrofta, wciela się w niego James Purefoy. To on przywrócił do żywych bohatera, by zlecić rozwiązanie sprawy swojego zabójstwa. Dla zwykłego śmiertelnika rodzaj śmierci Bancrofta byłby ostateczny, stos został uszkodzony. Jednak bogacz mógł sobie pozwolić na zdalną kopię zapasową świadomości. Dziwnym w tej sprawie jest to, że zgon nastąpił kilka minut przed wysłaniem danych na serwer.

Od początku Kovacsowi i sprawie miliardera przygląda się policjantka, Kristin Ortega. Szybko okazuje się, że ze śledztwem i pojawieniem się po 250 latach emisariusza łączy ją coś więcej niż detektywistyczne śledztwo.

Tak właśnie zaczyna się 10-odcinkowa przygoda, przez którą chodziłem kilka dni niewyspany, a po zakończeniu zakupiłem książkę Richarda Morgana. Czy warto ją obejrzeć? Odpowiedź jest dwuznaczna.

Jeżeli chcesz przeczytać książkę, zanim obejrzysz serial, kupisz ją tutaj:

Altered Carbon – ocena

Nigdy nie określałem siebie mianem miłośnika cyberpunku. Jednak literacko-filmowy rachunek sumienia, sporządzony po obejrzeniu Altered Carbon, uświadomił mnie, że od dawna kocham ów gatunek science-fiction. Uwielbiam  dwie części Blade Runnera, Pamięć absolutną, anime Ghost In the Shell oraz Akirę, książki Philipa K. Dicka. Serial Altered Carbon dołączam do tego kanonu. Jest tak samo niezły jak wymienione pozycje. Polecam wszystkim miłośnikom opowieści o przyszłości.

Jeżeli jednak nie lubisz futurologicznych historii, możesz potraktować Altered Carbon  jako film kryminalny. Co ważne, bez potworów i różnej maści stworów jak w Gwiezdnych wojnach – wspominam o tym, bo kilku moich rozmówców miało zastrzeżenie, że nie obejrzą produkcji Netflixa, jeśli jest podobna do Star Wars.

Serial Altered Carbon jest bardzo brutalny. Dlatego nie polecam go osobom o słabych nerwach oraz młodszym widzom. Netflix przydzielił Altered Carbon kategorię wiekową +16, moim zdaniem słusznie.

Kończąc wpis, postawiłbym Altered Carbon  najwyższą notę, gdyby nie siódmy odcinek. Nie przeczę, że nie był potrzebny, bo wyjaśnia wiele z przeszłości Takeshi Kovacsa. Jednak ten ponad godzinny „gniot” bardzo mnie znużył. To można było opowiedzieć w kilkanaście minut. Dlatego zabieram Altered Carbon  pół punktu.

Ocena: 9,5/10

Altered Carbon, twórca serialu: Laeta Kalogridis, Netflix, 2018

 

Babylon Berlin

Jak wyprodukować mistrzowski kryminał? Wystarczy skopiować wszystkie elementy z serialu Babylon Berlin. Serial zadebiutował na niemieckim Sky 1.W Polsce pod koniec ubiegłego roku HBO wyemitowało dwa sezony, jeden po drugim,  bez zachowania odstępu czasowego. Nie bez przyczyny, oba łączy przepiękna klamra zamykająca, w której skład wchodzą pierwsza scena pierwszego odcinka i ostatnia ostatniego.

Babylon Berlin – Berlin z XX-lecia

Do przedwojennego Berlina przybywa z Kolonii Gereon Rath. Jest synem szefa policji z ostatniego z wymienionych miast, który powierza mu tajną misje w Berlinie. Zadanie nie jest łatwe, Rath musi odnaleźć i zniszczyć film kompromitujący pewnego polityka. Na kliszy utrwalone są intymne, niegrzeczne zabawy owego męża stanu. Rath zagłębia się w światy berlińskiej branży porno, poważnej gangsterki oraz lokalnego półświatka.

W tym samym czasie do Berlina przybywa pociąg z wagonem pełnym złota. Bogactwo ma zostać przesłane do Trockiego, w celu wspomożenia go w walce ze Stalinem. Im więcej osób wie o tym ładunku, tym więcej ginie. Zaczyna się walka wywiadów, która wciąga do siebie  Gereona Ratha i jego przyjaciół.

Opowieść ma jeszcze kilka istotnych wątków. Wymienione powyżej to dwa najważniejsze. Specjalnie nie zdradzam reszty, bo ich rozwój, narastający od błahostki do pokaźnych rozmiarów, był dla mnie niespodzianką. Co z tym związane, w trakcie oglądania 16 odcinków kilkukrotnie narzekałem, że „czegoś nie ma ”, by po chwili odwoływać wypowiedziane słowa. Wszystko zostało zaplanowane szczegółowo przez twórców.

Babylon Berlin – Tykwer i spółka

Mówiąc o twórcach należy zacząć od pisarza Volkera Kutschea. To właśnie on wymyślił postać Gereona Ratha, opisując go w książkach. Czy pierwowzór z kart powieści jest tak samo rewelacyjny jak w filmie? Mam nadzieję, że tak. Nie czytałem powieści niemieckiego autora, bo nie zostały  przetłumaczone na język polski. Mam nadzieję, że to wkrótce się zmieni.

Za ekranizację odpowiadają mistrzowie filmu Tom Tykwer, Achim von Borries oraz Hendrik Handloegte. Trójka zajęła się reżyserią oraz stworzeniem scenariusza. W ostatnim działaniu wspomógł ich Kutsche. Za zdjęcia odpowiada współpracujący od dawna z Tykwerem, Frank Griebe. Główne role otrzymali Volker Bruchn, Liv Lisa Fries, Peter Kurth, czyli aktorzy rozpoznawalni w Niemczech oraz za granicami kraju.

O ścieżkę dźwiękową zadbał sam Tykwer, a wspomógł go Johnny Klime. Dwóm sezonom towarzyszy poniższa piosenka, której muzyka oraz słowa idealnie pasują do klimatu filmu:

Zebranie takiego zespołu uczyniłoby Babylon Berlin ciekawym serialem. Jednak to było za mało dla producentów. Produkcja dostała ogromne pieniądze, by widz poczuł się jak w Berlinie z lat dwudziestych ubiegłego wieku– miejscu wyjątkowym, gdzie powojenna bieda jednych łączy się z przepychem i bogactwem drugich, a przegrana wojna ciąży niemieckim patriotom. Tym samym serial stał się najdroższym w historii niemieckiej telewizji. Opłacało się! Babylon Berlin to serial arcyrewelacyjny.

Babylon Berlin – ocena

Babylon Berlin – tu wszystko gra i zachwyca. Scenariusz, ujęcia kamery, gra aktorska, muzyka. Serial udowadnia, że można tworzyć dobre seriale z historią w tle, wystarczy tylko przyłożyć się do nich. Jako miłośnik innej produkcji HBO: Gry o tron, stawiam Babylon Berlin na równi, śmiało daję najwyższą ocenę, czekam na wydanie książek o Rathu w języku polskim i ekranizację kolejnych powieści Volkera Kutschea.

Ocena: 10/10

Babylon Berlin, reż. Tom Tykwer, Achim von Borries, Hendrik Handloegte, 2017

Mother!– Aronofsky nakręcił arcydzieło

Najnowszy film Aronofskyego jest skierowany tylko do określonych grup odbiorców. Jeśli nie lubisz dzieł kinematografii przepełnionych symboliką, w czasie których, a także po których należy myśleć lub nie uważasz się za artystę, nie wybieraj się do kina. Jeżeli jednak należysz do jednej z wymienionych grup, obowiązkowo wybierz się na film. Jest piorunujący.

Jeszcze jedno, nie sugeruj się zapowiedzią. Zapowiada niezły horror, w rzeczywistości Mother! nie ma nic wspólnego z filmami wywołującymi gęsią skórkę ze strachu.

Mother! – film o mężczyźnie i kobiecie

W pierwszym ujęciu pokazana jest płonąca kobieta. Później mężczyzna stawia diament, czym powoduje przeistoczenie zniszczonego mieszkania w świeże, częściowo odremontowane. Następnie widz widzi budzącą się kobietę, która wstaje i szuka swego męża.

Szybko dowiadujemy się, że bezimienny mężczyzna i kobieta są mieszkańcami domu, a ten należy do pierwszego z nich. Kiedyś budynek spłonął, ale pojawiła się ona i rozpoczęła remont. Mężczyzna, który jest artystą, nazywa kobietę inspiracją, która nie tylko ciałem, ale i pracą przy odnowieniu domu, pozwoliła mu na dalsze tworzenie. Kłopot w tym, że w chwili zapoznania się z bohaterami Mother! widz poznaje mężczyznę w stanie bezpłodności artystycznej. Pewnego wieczoru do domu puka niespodziewany gość. Wówczas mężczyzna zaczyna zachowywać się dziwnie obdarzać dziwnymi uczuciami nie te osoby, które powinien, a ona dostrzegać nietypowe rzeczy.

Mimo, że główną rolę reżyser powierzył Jennifer Lawrence, jednak to Javier Bardem wzbudził moje zainteresowanie. Oboje aktorzy wielokrotnie pokazali, że potrafią świetnie zagrać, ale w Mother! Bardem przeszedł samego siebie. Potrafi wzbudzić u widza emocje i zacząć nimi żonglować.

Kiedy upływają dwie godziny filmu? Nie wiadomo, dla mnie na pewno szybko. Podobno niektórzy nudzą się na Mother!, ja czułem się jakbym był wciągnięty w psychodeliczny sen.

Mother! – arcydzieło absurdu

W przypadku odbioru tego filmu obowiązkowe jest uruchomienie szarych komórek, aby dokonywać prób rozszyfrowania poszczególnych elementów. Mother! zaczyna się od wprowadzenia widza w strefę wypełnioną tajemnicami, z teraźniejszości oraz przeszłości, a kończy się na absurdalnych scenach.

I to one są najpiękniejsze, gdy potrafi się je odczytywać. Tak jak w Źródle (o wiele prostszym w odbiorze niż Mother!) mamy do czynienia z metaforami, symboliką, które wplecione w scenariusz o nim, o niej i gościach w ich domu, zmieniają film w poezję ruchomego obrazu. Ten film odbiera się jak czytanie wiersza lub metafizycznej historii.

Absurd tworzy opowieść wielowymiarową, którą można odczytywać dwojako- nadawać bohaterom biblijne role lub pozbawiać tej religijnego charakteru na rzecz ludzkiego aktu tworzenia.

Mother! – ocena

Film odebrałem bardzo osobiście. Czasami zdarza się , że trafiamy na filmy, których potrzebujemy. Ja takiego szukałem. Mimo, że jest trudny w odbiorze i zaprząta myśli na długo po projekcji, wzbogacił mnie i dał do myślenia. Uznaję go za równy Źródłu Aronofskyego i daję najwyższą ocenę.

Ocena 10/10

Darren Aronofsky, Mother!, 2017

Trzy powody dlaczego ponownie obejrzę film Valerian i Miasto Tysiąca Planet

Przed napisaniem tekstu przyjrzałem się wypowiedziom internautów oraz sprawdziłem kilka blogów z recenzjami Valeriana i Miasta Tysiąca Planet. Można podzielić je na dwa rodzaje: pozytywne oraz tradycyjne wylewanie pomyj. Do drugiej grupy należą najczęściej znawcy komiksu oraz eksperci ds. kinematografii – jestem miło zaskoczony ich wypowiedziami, bo kilku  opublikowało bardzo wartościowe teksty.

Mi osobiście film przypadł do gustu, oceniam go na mocne 8/10. Z Valerianem i Laureline miałem do czynienia niewiele, kiedyś wpadło w moje ręce kilka komiksów Pierre’a Christina i Jean-Claude’a Mézières’a, ale nie określam siebie mianem znawcy/fana serii.

Poniżej znajdują się trzy powody, dla których obejrzę ponownie Valeriana i Miasto Tysiąca Planet:

 

Valerian jest ucztą dla oczu

Powiedzmy sobie szczerze, wyszedłem z kina zachwycony. Luc Besson stworzył świat wypełniony po brzegi kosmitami i różniącymi się od siebie lokacjami. Film jest w każdym calu dopracowany pod względem wizualnym. Wiedząc na co stać artystę stwierdzam: z chęcią obejrzałbym Star Wars  w jego reżyserii – szczególnie, że komiksowe przygody Valeriana były inspiracją dla Gwiezdnych wojen, więcej o tym w artykule: http://bit.ly/2uTOZUz

 

Valerian z filmu jest inny.

To co przeszkadzało mi w latach 90 – wtedy spotkałem się po raz pierwszy dzięki magazynowi Komiks z Valerianem i Laureline – to zbyt długie kwestie dialogowe. W komiksie para i spotkane przez nią osoby bardzo dużo mówiły (na marginesie, to co mi przeszkadzało jako dziecku, teraz bardzo cenię). Idąc na Valeriana i Miasto Tysiąca Planet spodziewałem się bardzo rozwiniętych dialogów. Na szczęście nie było. Zamiast tego akcja filmu toczyła się w bardzo szybko, czasami wręcz pędziła, nie pozwalając mi na znudzenie. Bardzo fajne kino akcji.

Należy podkreślić, że Valerian i Miasto Tysiąca Planet nie jest adaptacją konkretnego tomu komiksu. To luźna wariacja pochodząca z bogatej wyobraźni Luca Bessona.

 

Wolę Valeriana i Laureline z filmu, niż z komiksu

Dane DeHaan jest rewelacyjnym aktorem. W Valerianie. jak zwykle, daje popis swoich umiejętności aktorskich i… wygląda o wiele lepiej niż postać narysowana przez Jean-Claude’a Mézières’a.

Natomiast Cara Delevingne, której grę pewien krytyk niesłusznie porównał do Groota ze Strażników Galaktyki, dorównuje kroku DeHaan`owi. Po obejrzeniu  Papierowych miast miałem o niej nie najlepsze przekonanie, przy Legionie samobójców zmieniłem je, by po obejrzeniu Valeriana i Miasta Tysiąca Planet stwierdzić: „jest ogromna nadzieja, bo aktorka, z filmu na film, gra co raz lepiej”.

Ocena: 8/10

Komiks dostępny jest tutaj:

Valerian i Miasto Tysiąca Planet, reż Luc Besson, 2017

Demon – dybuk na weselu


Żeby zrozumieć film Demon Marcina Wrony trzeba znać kilka dzieł z zakresu literatury i filmu. Cynizm wyciągnięty z prac Smarzowskiego, wesele rodem z Wyspiańskiego, Wajdy (i znów) Smarzowskiego, słowa dialogów oraz monologów przekalkowane z utworów de la Barci, Szekspira, (ponownie) Wyspiańskiego i jeszcze kilku innych. Jednak najbardziej istotnymi są utwór literacki Szymona An-Skiego Dybuk i jego ekranizacja z 1937 roku.

Dybuk – zawładnięcie ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby

Tekst dramatu dostępny jest pod adresem http://literat.ug.edu.pl/~literat/dybuk/index.htm Zachęcam do przeczytania. Moim zdaniem jest ciekawszy niż powieści Kinga i reszty 'mistrzów grozy’.

Natomiast film w jidysz można obejrzeć w całości tutaj:

Historia opowiedziana w tekście literackim i ekranizacji dotyczy obietnicy danej sobie przez dwóch Żydów, odnosi się ona ślubu dzieci owych Mężczyzn. Jednak nie zostaje spełniona przez splot nieszczęśliwych wypadków.  W wyniku tego niedoszły pan młody wstępuje w ciało panny młodej i dopiero teraz zaczynają się prawdziwe kłopoty.

Co to ma wspólnego z filmem Demon? Naprawdę wiele.

Demon – wesele po polsku, demon po żydowsku

Zarówno Dybuk jak i Demon powstały na kanwie tekstów dramatów (Wrona inspirował się Przylgnięciem Piotra Rowickiego). W obu filmach duch osoby zmarłej wstępuje w żywego i ujawnia się przed szeroką publicznością w najbardziej niepożądanym momencie, czyli na weselu. Zbieżne są też próby wypędzenia niechcianego gościa i sposób w jaki kończą opętani.

Demon jest znakomitym filmem, który trzyma w napięciu, ale tez i bawi. Sposób w jaki Wrona żongluje konwencją oraz w jaki pokazuje przekrój polskiego społeczeństwa zasługuje na uznanie. Dostaje się wszystkim od egoistycznego ojca młodej przez księdza poddającego się i tracącego wiarę w religie rozwiązanie, po racjonalistę, który zaczyna wierzyć i odprawia egzorcyzm po świecku. A takich barwnych postaci w Demonie jest wiele.

Na uwagę zasługuje rola Itaya Tarina, izraelskiego aktora, który podobno wszystkich dialogów odgrywanej przez siebie (pierwszoplanowej) postaci nauczył się na pamięć. Zagrał rewelacyjnie.

Gorąco polecam! Nie tylko fanom horrorów i kina ambitnego.

Ocena: 8/10

Demon, reżyseria Marcin Wrona, 2015

Poznaj 5 powodów, dla których warto obejrzeć film „ Zjawa ”

W sieci krąży opinia-metafora o Zjawie : czołganie się DiCaprio po Oscara. Zgadzam się z nią i wierzę, że w tym roku aktorowi uda się zdobyć statuetkę. Jego gra aktorska jest na tak samo wysokim poziomie jak reżyseria Iñárritu oraz muzyka, której współtwórcą jest Ryūichi Sakamoto (kompozytor, który nieźle namieszał pod koniec ubiegłego wieku). Krótko mówiąc, 2 godziny 36 minut nagrania to rozkosz dla oczu i uszu.


Fabuła filmu rozgrywa się 1822 i jest oparta o historię amerykańskiego trapera i podróżnika Hugha Glassa, który został zaatakowany przez niedźwiedzia. Przeżył atak zwierzęcia, ale będąc rannym został pozostawiony przez swoich kompanów. Udało mu się jednak zachować życie i przemierzyć 320 km w poszukiwaniu tych, którzy go opuścili w potrzebie. Podobno wyglądał on tak:

Hugh Glass Zjawa

Iñárritu lekko zmodyfikował tę historię o wątek z synem trapera. Poturbowany przez niedźwiedzia Glass widzi jak jego dziecko zostaje zabite przez jednego z fałszywych przyjaciół. To właśnie zdarzenie motywuje go do przeżycia i dodaje sił w czołganiu się (najczęściej w taki sposób  porusza się postać grana przez DiCaprio) po śniegu i błocku, by znaleźć złoczyńców.

Zjawa nie wnosi niczego nowego do historii kina, ale jest bardzo dobrym filmem. Poniżej zamieszczam pięć powodów, dla których warto wybrać się na film Iñárritu do kina.

5 Powodów, dla których warto pójść na film Zjawa:

1.       To piękna (ale czasem przekoloryzowana) opowieść o walce człowieka z naturą. Stawką jest przeżycie kolejnego dnia.

2.       Film wypełniony jest naturalistycznymi scenami, które przerażają. Atak niedźwiedzia, krwawe walki, spore dawki bólu i cierpienia, pozwalają widzowi wejść w brutalny świat amerykańskich traperów okupujących indiańskie ziemie.

3.       Zdjęcia Emmanuela Lubezzkiego po raz kolejny udowadniają, że potrafi on urzekać „poetyckimi” obrazami, jak też zamienić obiektyw w baczne oko relacjonujące walkę w krwawej bitwie.

4.       Dobrze znane szablony (bohater pragnący zemsty, złamanie honoru i danego słowa prowadzące zawsze do klęski, czy też wędrówka bohatera, podczas której ponosi klęskę, poznaje osobę, która wskazuje mu drogę, doznaje przemiany i na koniec oczyszczenia) połączone są spójnie i wciągają widza w bieg opowieści.

5.       Obok Zjawy nie można przejść obojętnie. Wskazują na to recenzje – film jest krytykowany, albo wielbiony.

Ocena: 9/10

Alejandro González Iñárritu, Zjawa, 2016

Aferim!

AferimXIX wiek, Wołoszczyzna, dwóch jeźdźców pogania swoje konie, przedzierają się przez górskie tereny, lasy, a także rozlegle pustkowia. To policmajster Costandin i jego syn Ionita w pogoni za Cyganem Carfinem. Zrobią wszystko by dopaść zbiegłego niewolnika.

Aferim! Radu Jude jest dowodem na to, że można kręcić doskonałe filmy. Mądre, wypełnione humorem, zabawą oraz wciągające widza w wir niesamowitej przygody. A także, co jest najważniejsze w Aferim!, zmuszające do dyskusji o kondycji współczesnego świata, który od 1823 roku nic się nie zmienia.

Bowiem, mijają lata, a wciąż mamy władców (ludzi z dużą kasą), którzy mają niewolników i prawo po swojej stronie, w narodach wciąż drzemią nienawiść do innych nacji i poczucie mesjanizmu, religia i polityka wciąż idą ze sobą w parze, a zwykły szary człowiek ma wciąż te same potrzeby – zaspokoić głód, co jakiś czas dobrze się zabawić i spróbować przeżyć przygodę swojego życia.

Aferim! – to znaczy Brawo!

Do kogo skierowane są te oklaski? W języku bohaterów owo zawołanie pojawia się dość często i oznacza pochwałę. Wzajemną pochwałę postępowania i sposobu myślenia. Brawa, te prześmiewcze, w formie ironii, skierowane są do bohaterów, określających się jako chrześcijanie, ale wyznających tylko normy narzucone przez politykę, możnowładców oraz duchowieństwo.

Brawo z przymrużeniem oka skierowane jest również do Costandina, który wprowadza swego syna w dorosłość. Esencją jego poglądów jest: dobrze zabawić się, dyktować siłą swoje prawa, korzystać z wyższości nad kobietami i niewolnikami, a obcych traktować z pogardą.

Aferim! – jak snuć opowieść

Radu Jude pokazał swoim filmem, że jest świetnym storytellerem. Opowiada historię tak, że jako widz nie czułem upływu czasu.   Cały czas coś dzieje się w Aferim! A gdy akcja powinna zwolnić, pojawiają się dialogi wzbudzające na kinowej sali salwę śmiechu.

Film jest również ukłonem do ludowych gawęd, wierzeń i opowieści opartych na plotkach wyjaśniających otaczający nas świat za pomocą odwołań do niedawno minionych wydarzeń. Nadają one obrazowi Jude uroku i niepowtarzalnego klimatu.

Ocena: 10/10

Aferim!, reż. Radu Jude, 2015

Makbet – osobista opinia o adaptacji Szekspira z Michaelem Fassbenderem

Napiszę krótko. Wszędzie słyszałem pozytywne opinie o Makbecie. Dlatego z chęcią wybrałem się z Justyną do kina. Po półgodzinnej dawce nużących reklam rozpoczął się film, który okazał się jeszcze bardziej usypiający.

Część widzów wyszła podczas seansu, część spała – dosłownie!!! słyszałem chrapanie przed sobą i za sobą. A gdy wyszliśmy z sali ,słychać było rozmowy ile komu udało się obejrzeć dzieła.

Makbet. Co jest nie tak z tym filmem?

Cudowne ujęcia, zabawa kolorem, światłem, dźwiękiem – za to Oscar powinien wylądować w rękach twórców. Od pierwszego ujęcia zachwycają widza. Ba, na nagrodę uczciwie zasłużył Michael Fassbender, jego rola potęguje mroczność opowieści.

Co poszło nie tak? Obraz był monotonny, nużył długimi dialogami. To co zachwyca mnie, na przykład u Greenawaya, nie sprawdziło się w Makbecie. Ogólnie, dwugodzinna papka, która tylko zauracza wyglądem.

Nie polecam!

Makbet, reż. Justin Kurzel, 2015

ZOO – serial o zwierzętach polujących na człowieka

Na razie w sieci ukazały się tylko cztery odcinki serialu Zoo– dziś w nocy CBS wyemituje piąty epizod. Na razie jest nieźle. Na razie zwierzęta przejmują kontrolę i idzie im całkiem nieźle.

Przyznam się, że oglądając dwa pierwsze odcinki adaptacji książki Pattersona i Ledwidge miałem wrażenie jakbym widział połączenie Epidemii z Parkiem Jurajskim wepchnięte w schemat Wirusa. Jednak trzecia część serialu zmieniła moje postrzeganie. To jest inna historia.

Oto mamy bunt zwierząt, którego źródła są w USA i Afryce. Zaczyna się od lwów i kotów, do których dołączają psy, wilki, nietoperze i inne stworzenia. Zagrożenie błyskawicznie pojawia się na każdym z kontynentów. Dzieje się ot tak, po prostu. Zwierzęta zaczynają polować na człowieka, niektóre z nich wpierw dają znać, że dominacja dwunożnego gatunku panów i władców dobiegła już końca. Po naszej stronie staje grupa specjalistów z różnych zawodów, w której skład wchodzą: ekspert od zachowania zwierząt, dziennikarka-blogerka, przewodnik safari, francuska agentka oraz weterynarz patolog. Ich zadaniem jest odkrycie co się stało ze zwierzętami, dlaczego i jak je powstrzymać.

Sceny serialu to zlepek oklepanych mniejszych oraz większych szablonów, wyciągniętych z najpopularniejszych seriali, czytadeł, gier i komiksów. Jest wirus, mentor posiadający wiedzę, bohaterowie z utartym charakterem i zachowaniem, wiele sytuacji można przewidzieć, ale… Zoo jest wyprodukowane w znakomity sposób. Mam na myśli zarówno sceny ze zwierzętami, ujęcia kamery, czy też sposób prowadzenia opowieści – prosto, szybko i na temat, tak by widz nie był zmuszony do intelektualnego wysiłku, a do tego odczuwał po obejrzeniu jednego odcinka lekki głód i czekał na kolejny.

Zoo zachwyca tak, że 44 minuty upływają jak kilka sekund. Tym samym udowadnia, że przyslowiowy odgrzewany kotlet może smakować wyśmienicie. Dlatego śmiało podwajam ocenę za oklepaną schematyczność z 3 na 6/10.

Jest jednak jeden minus, który nie pozwala mi dostawić + do oceny. Drażnią mnie w serialu Zoo rozmowy między postaciami. Dialogi nie są długie, ale często sposób wypowiedzenia kwestii nie jest adekwatny do napięcia sytuacji. Jest za grzecznie i za miło.

Z niecierpliwością czekam na książkę (wyda ją w tym roku Wydawnictwo Albatros – od lat rozpieszczające czytelników powieściami Jamesa Pattersona). To będzie na pewno dobre czytadło. Na razie pozostaje mi śledzenie poczynań „ekipy od zwierząt” tylko na ekranie.

Ocena: 6/10