Przyznaję się, po Profesora Stonera sięgnąłem bo spodobała mi się okładka książki. Przeczytałem rekomendację Toma Hanksa, a za chwilę krótką notkę o treści książki i postanowiłem dać szansę publikacji. Warto było.
W dobie książek łatwych i prostych w odbiorze, wydawnictwo Sonia Draga wydało unikatową publikację, która wyróżnia się prostotą treści, ale jest diabelsko trudna w odbiorze. Co więcej, Profesor Stoner został napisany w 1965 roku, a mimo to nie czuć w jego treści upływu ducha czasu. Przez nią nie mogłem spać – lekturę zakończyłem dopiero po zakończeniu ostatniego rozdziału, około 3.30 w nocy.
Historia profesora literatury jest z rodzaju tych „trujących opowieści”. Przeżywane przez niego życie, w którym szczęśliwy los nie liczy się osobą bohatera, mocno porusza czytelnika. Właśnie za to z największą chęcią wystawiłbym Profesorowi Stonerowi najniższą ocenę – konkretnie za zarwaną noc, wywołanie mnóstwa przemyśleń egzystencjalnych w obliczu ogromu czekającej na mnie pracy.
Jednak tego nie zrobię, bo sam sobie jestem winny, mogłem zapanować nad lekturą. Daję książce wysoką notę. Całość jest doskonale opowiedziana. Prosta historia, jakim jest życie pracownika naukowego, który ma żonę, dziecko, kochankę, kolegów i wrogów w pracy, została przedstawiona niczym biografia celebryty. Mistrzowsko!
Jednocześnie ostrzegam, że Profesora Stonera muszą omijać szerokim łukiem osoby, które szybko popadają w ponury nastrój oraz czytające tylko dla zabicia czasu. Śmiało mogę stwierdzić, że jest to książka jedynie dla humanistów.
O tym, że western można wystawić na teatralnej scenie, a do tego zrobić z niego takie widowisko, że publiczność niemal cały czas się śmieję, przekonałem się oglądając Texas Jima w Białostockim Teatrze Lalek. Dawno nie widziałem tak doskonale wyreżyserowanej sztuki.
O wyjątkowości spektaklu może świadczyć już ilość osób chętnych do jego obejrzenia. Cała sala zapełniona była po brzegi. Z niecierpliwością na odsłonięcie kurtyny czekali zarówno młodzi, ich rodzice, jak też i osoby starsze. Co w tym dziwnego? Texas Jim jest wystawiany w białostockich Lalkach od dwóch lat, a wciąż przyciąga tłumy.
Po odsłonięciu kurtyny od razu zostałem przeniesiony w realia kowbojskiego świata, w którym tytułowy bohater (Ryszard Doliński), zwany smutnym kowbojem, zostaje wysłany z misją do Bangtown, z którego mieszkańcami-poszukiwaczami złota nie ma kontaktu. Ową mieściną władają bracia Brozer: Kain, Cham i Kanaan (Michał Jarmoszuk, Mateusz Smaczny, Błażej Piotrowski). Kiedyś byli bandytami, których schwytał Texas Jim, ale teraz, jak zapewniają wszystkich, przeszli resocjalizację i brzydzą się gangsterką. Jim po drodze spotyka, artystkę bardzo dramatyczną Desolacion Rodriguez (Sylwia Janowicz-Dobrowolska), z którą dociera do miasta i w tym momencie zostałem wciągnięty wir niesamowicie wesołej przygody, którą na chwilę przerwała teatralna przerwa.
Jak potoczyły się dalsze losy Texas Jima? Tego dowie się każdy, kto obejrzy spektakl. Naprawdę warto!
Jest on na pewno czymś więcej niż godnym podziwu odegraniem ról. Reżyser Paweł Aigner sięgnął po dość stary tekst, Pierre Gripari napisał Texas Jimou le coboye triste w 1977 roku, dostosowując go do odbioru przez współczesnego widza. Widoczne jest to w oprawie – pojawiają się wstawki wideo, jednym z miejsc, w którym przez chwilę rozgrywa się akcja, jest reżyserka dźwiękowca, jak też w warstwie tematycznej – w inicjującej akcję dramatu rozmowie przywołana jest postać Borysa Szyca, w jednym z dialogów zostają mocno wyartykułowane słowa przywołujące na myśl nazwę partii Prawo i Sprawiedliwość.
Texsas Jim to nie tylko western, to przede wszystkim komentarz do otaczającej nas rzeczywistości . Bohaterowie pod teatralnym płaszczem walki dobra ze złem, krytykują przedstawicieli prawa, duchowieństwa, polityków, złoczyńców, rasizm, mit amerykańskiego bohatera, popkulturę, a nawet samych siebie – Texsas Jim stwierdza, że „prawdziwi mężczyźni nie chodzą do teatru”. Obrywa się każdemu, nawet mieszkańcom Krakowa.
Reżyserując teatralny-western Aigner zwrócił również uwagę na dobór obsady. Texas Jim jest udanym połączeniem doświadczonego aktorstwa z nowym, spojrzeniem na sztukę. Obok znanych aktorów, takich jak: Ryszard Doliński, Piotr Damulewicz, Adam Zieleniecki, czy też Barbara Muszyńska-Piecka pojawiają się młode osoby, które niedawno opuściły mury akademii teatralnej. Ma to również bezpośredni związek z tekstem dramatu.
Wielkim atutem spektaklu jest warstwa językowa. Mnóstwo w niej gier słownych (np. zabawa znaczeniami wyrazów, wprowadzenie zamierzonych przejęzyczeń, słowo cowboy tłumaczone jest jako syn krowy, czyli cielak) oraz śmiesznych powiedzonek (typu: częstowany skrętem z marihuany Texas Jim odpowiada: „Przyjechali kowboje, każdy pali swoje”). Obecne są też wulgaryzmy, tekst jest nimi lekko nasycony, pełniące bardzo ważną rolę ekspresywnego podkreślenia dramatu sytuacji.
Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na cztery wyjątkowe role. Pierwszą jest postać głównego bohatera. Stylizowany na wszystkich znanych z ekranu macho, jest tylko ich wielką parodią. Jest stary, gruby, często wypowiadający oklepane kwestie, z przerysowaną manierą ruchów. Pozostałe trzy należą do młodego pokolenia aktorów. To w jaki sposób Michał Jarmoszuk, Mateusz Smaczny i Błażej Piotrowski zamienili się w przestępców (noszących imiona przeklętych bohaterów z biblijnego początku ludzkości) naprawdę zasługuje na podziw. Ich pomalowane na biało twarze z uwidocznieniem czerwieni ust od razu przywołały w mej pamięci Jokera z Batmana. Natomiast ubiór oraz styl poruszania się (często chodzą rzędem za sobą, wyważając każdy swój krok) skojarzyły się z bandą Alexa DeLargea z ekranizacji Mechanicznej pomarańczy. Doskonała robota!
Pełen zachwytu nad spektaklem wiem, że na pewno wybiorę się na Texas Jima ponownie. Wystawiam najwyższą notę.
Ocena: 10/10
Pierre Gripari Texas Jim, reżyseria Paweł Aigner, Białostocki Teatr Lalek
Tak jak nie rozumiem fenomenu gry Minecraft, tak Don`t starve jestem zafascynowany. Piękna grafika, rodem z kreskówki, muzyka w tle, która nie męczy, zadowalający wybór bohaterów z różnymi zdolnościami, no i tysiące możliwości na spędzenie kolejnego dnia w dziczy. Acha, zapomniałem, i ta tajemniczość fabuły– gra pozbawiona jest intro, aby poznać genezę historii należy wyszukać film w serwisie YouTube.
Rozpoczynamy rozgrywkę pobudką w lesie, jakiś wychudzony mężczyzna o imieniu Maxwell mówi nam, byśmy lepiej znaleźli coś do jedzenia zanim zapadnie zmierzch, no i ruszamy ku przygodzie. Musimy przy tym zadbać o trzy wskaźniki – zaspokojenie głodu, zmęczenia oraz utrzymanie punktów życia. Aby to zrobić należy zbudować siekierę z patyków i krzemieni oraz pozbierać trochę jedzenia. Następnie, odkrywając kolejne zakamarki lasu, bagien i łąk, zbieramy różne elementy, z których wykonujemy przedmioty niezbędne do przeżycia kolejnego dnia i nocy. Brak uporządkowania działań lub zaniedbanie, na przykład zbyt późne rozpalenia ogniska, skutkują utratą punktów życia lub umysłu.
Ogromnym plusem jest różnorodność świata oraz wykonywanych w nim czynności. Gracz ma możliwość grać agresywnie – polując na króliki, walcząc z wieloma gatunkami potworów, próbując przechytrzać system, w myśl zasady: wróg wroga jest moim przyjacielem, nasyłając jednych wrogów na drugich. Może też spokojnie spędzać żywot na wyspie – goląc bizony, uprawiając grządki i zbierając trawy oraz jagody. Może też ruszyć ku przygodzie, odnaleźć teleport wyprowadzający go do kolejnego świata i próbować uciec z szalonego świata Don`t strave. Rozwiązań jest wiele.
Tak w skrócie można opisać działania gracza w Don`t strave. A jaki mają one cel? W przypadku wybrania gry z fabułą, odkrycia gracza doprowadzają do rozwiązania zagadki tajemniczego pojawienia się postaci w tym wrogim świecie. W przypadku, wybrania rozgrywki z własnymi ustawieniami, gra jest formą zabawy, w której próbujemy przeżyć kolejny dzień. W obu przypadkach gra wciąga, jak dziury teleportujące bohatera w kolejne zakamarki śmiertelnie niebezpiecznej wyspy.
Doskonałym rozwiązaniem jest tu sandbox, gwarantujący, że każda rozgrywka różni się od poprzedniej. Gracz, który zginął, budzi się w kolejnej grze na wyspie, która wygląda zupełnie inaczej niż poprzednia, posiada odmiennie rozmieszczone surowce, czy też siedliska wrogów. Nawet pogoda jest różna. Dlatego uprzednio zastosowane taktyki mogą się nie sprawdzić tym razem i należy poszukać innego sposobu, by nie zagłodzić się na śmierć.
Wybierając wersję dla jednej osoby należy być przygotowanym na zatopienie się w Don`t starve na wiele godzin. Dlatego uruchamianie gry nie jest wskazane w przypadku osób przygotowujących się do egzaminu lub do ważnego projektu w pracy. Tym bardziej nie mogą one sięgać po Don`t starve together, samodzielną wersję dla wielu osób. Jest gigantycznym pochłaniaczem czasu…
…ale warto w nią zagrać. Szczególnie jeśli gracz interesuje się tematami jak: zachowanie jednostki w grupie, przywództwo, podstawy negocjacji, empatia i agresja, a nawet zachowanie poszczególnych członków grupy w sytuacjach stresowych. Wszystko to dostarczają kolejne gry za pośrednictwem sieci. A chętnych jest wielu, wystarczy tylko zalogować się wczesnym wieczorem, by przekonać się o tym.
Na koniec, chciałbym zwrócić się do osób, które uważają, że są „zbyt stare na granie”. Spróbujcie zagrać w Don` starve i przeżyć choć 10 dni. Jeżeli nie zmienicie poglądu na temat grania, przepraszam, ale nie ma dla was ratunku.
Siostrzeniec Kundery oczarował mnie, Potencjał erotyczny mojej żony upewnił, że współczesna literatura francuska ma kolejnego świetnego opowiadacza historii. Dlatego też dziwię się sam sobie, że tak długo zwlekałem z sięgnięciem po kolejne książki Davida Foenkinosa. Osiem lat, to naprawdę sporo czasu.
Za kilka dni Walentynki. Korzystając z okazji chciałbym polecić jedną z najciekawszych książek o miłości. Przeczytałem ją niedawno, w jeden wieczór. Nazywa się Delikatność i jest niezwykła. Bowiem składa się z prostej historii, przełożonej warstwami intelektualnej zabawy Foenkinosa z czytelnikiem, doprawionej humorem i wzruszeniem, z piękną, literacką „tortową wisienką na szczycie” w postaci uczucia zadowolenia oraz wypoczynku po zakończonej lekturze.
Na początku poznajemy dwójkę młodych, atrakcyjnych ludzi, którzy zakochują się w sobie, pobierają się i prowadzą szczęśliwe życie. Następnie, na 27 stronie powieści, on ginie w wypadku, a ona popada w rozpacz, prowadzącą w samotność, a później w azyl jakim jest praca. Aż pewnego dnia, w swoim biurze, składa niespodziewany pocałunek na ustach swojego podwładnego. Tym samym całe jej życie zaczyna ulęgać przemianie.
Tak, wiem, wiele osób zna tę historię z filmu o tym samym tytule, w którym główną rolę zagrała Audrey Tautou. Jego współreżyserem jest autor książki. To całkiem przyjemny film, ale wiele traci w porównaniu do książki.
Foenkinos w powieści pokazuje, że nie tylko potrafi opowiedzieć prostą historyjkę o perypetiach młodej wdowy, ale też umie bawić się z czytelnikiem. Wszystkie dopowiedzenia w postaci oddzielnych rozdziałów, dolne przypisy odnoszące się do życia bohaterów, czy też wprowadzenie narratora wszechwiedzącego, który czasami nie pamięta do końca szczegółów, pozwalają chłonąć książkę z uczuciem pełnego zadowolenia.
A do tego ta tytułowa delikatność. Uważny czytelnik szybko dostrzeże, że nie tylko określa ona relacje pomiędzy kochankami, sposób zbliżenia się do drugiego człowieka po stracie miłości, czy też formę odkrywania przed samym sobą obaw, lęków i oczekiwań, ale też jest bardzo ważnym składnikiem treści książki. Foenkinos używa mnóstwa słów związanych z delikatnością, które nadają lekkości zdaniom, a tym samym nadają im (dosłownie) niespotykanej zmysłowości.
Podczas pierwszego spotkania dwójki nieznajomych w moskiewskiej restauracji, padło wiele słów. On mówił o samodzielności swoich dzieci, ubolewał nad śmiercią żony, snuł opowieść o życiu zawodowego muzyka Operowego. Ona zdradzała mu tajemnice urokliwego zarządzania gospodarstwem wuja, szczyciła się przyjaźnią z niemal idealnym mężczyzną. Na drugi dzień, gdy spotkali się w tym samym miejscu, czar prysł.
Każde ich słowo okazuje się „małą fikcją”. Zaczynają się przepraszać, dopowiadać szczegóły do historii z zeszłego dnia, a przy tym wpadają w coraz większe „pułapki słowne”. Prawda okazuje się zupełnie inna, a oni sami obdzierając się z masek wspaniałości, pozostawiają to co szare, zwyczajne i pospolite.
Tak w skrócie wygląda fabuła After Play Briana Friela. Sztukę w reżyserii Bogdana Michalika można obejrzeć w Białostockim Teatrze Lalek. W role spotykających się przypadkiem bohaterów wcielili się Sylwia Janowicz-Dobrowolska oraz Ryszard Doliński.
O tej inscenizacji można wiele pisać. Twórcy zadbali o każdy szczegół, od nadania scenie kawiarnianego wyglądu, przez stroje i rekwizyty, przyciągającą uwagę zabawę drugim planem (przesuwają się po nim miniaturowe przedmioty, typu kolejka, konik na biegunach), po subtelną zabawę światłem. W tle słychać dźwięki Little Thing Jesus Tomasz Stańko Quartet.
Wchodząc na salę od razu czuć kawiarnianą kameralność. Gdy rozpoczyna się spektakl światło pada na stolik, przy którym już siedzi Sylwia Janowicz-Dobrowolska, później na leżące nieopodal krzesła, wtedy na scenie pojawia się Ryszard Doliński obładowany bagażem i talerzami z jedzeniem. Zaczyna się spokojna rozmowa, która szybko przybiera formę, o jakiej pisałem na początku.
After Play można oglądać jako spotkanie dwóch nieznajomych. Jednak warto pokusić o zwrócenie uwagi, kim są naprawdę. On jest bratem Trzech sióstr, ona siostrzenicą Wujaszka Wani, czyli pochodzą z dramatów Czechowa. After Play pozwala widzom śledzić dalsze ich losy.
Firelowi udało się zachować to co Czechowowi bliskie, sentymentalizm i okrutny świat, w którym próbuje odnaleźć się przytłoczona mnóstwem problemów jednostka. Doskonale zostało uwidocznione, charakterystyczne dla twórczości pisarza, dochodzenie do prawdy za pomocą wypowiedzi, w których mieszają się ironia, smutek i rozczarowanie.
Spektakl w reżyserii Bogdana Michalika jest dowodem na to, że w dobie cyfryzacji teatr może obyć się bez wideo czy też animacji atakujących widza. Wystarczy tylko dwóch świetnych aktorów i ciekawy tekst. Tyle wystarczy, by wywołać u widza wspomnienie sztuki, nawet kilka dni po jej obejrzeniu.
Ocena 10/10
Briana Friel After Play, reżyseria Bogdan Michalik, Białostocki Teatr Lalek