film

Birdman – recenzja

To mój drugi faworyt w wyścigu do Oscara w kategorii najlepszy film (pierwszy to Whiplash, o którym pisałem tutaj, trzecim jest Grand Budapest Hotel). Po jego obejrzeniu mruknąłem sam do siebie: Szkoda, że nie kręci się więcej takich filmów.

Podobnie, jak Whiplash, obraz Alejandro Gonzáleza Iñárritu dotyczy problemu tworzenia sztuki – w tym przypadku teatralnej, która powali na kolana publiczność Broadwayu. Taką właśnie chce wystawić Riggan Thomson (Michael Keaton), artysta znany przede wszystkim z filmów o potężnym superbohaterze. Jednak udana realizacja jego marzenia topnieje z każdą chwilą zbliżającą go do daty premiery dramatu. Bohater ma na głowie samowolne poczynania wybitnego aktora (Edward Norton), konflikt w relacjach z córką po odwyku (Emma Stone), zniszczony związek małżeński, oświadczenie obecnej dziewczyny o zajściu w ciążę i największego demona Birdmana.

Na początku lat dziewięćdziesiątych Thomson wcielił się w postać herosa o takim imieniu, zagrał w trzech częściach filmu o przygodach superbohatera i tak został zapamiętany przez publiczność. Teraz, po dwudziestu latach, wciąż musi zmagać się, w rzeczywistości oraz swoim umyśle, z widmem człowieka ptaka. A ten daje mu nieźle popalić, tym samym otwierając drzwi do nowej płaszczyzny w filmie [UWAGA SPOJLER! Aby przeczytać zaznacz tekst w blok], jaką jest choroba psychiczna. Narodziła się ona jako blokada przed światem zewnętrznym, ochraniająca Thomsona przed Twitterami, Facebookami, oczekiwaniami innych ludzi, a także w celu pozostawienia jednostki w wygodnym świecie wspomnień o minionej sławie.

Birdman jest wciągającą tragikomedią, w prawdziwym sensie tego znaczenia. Obraz Iñárritu od samego początku kipi śmiechem połączonym z dramatyzmem. Historia ma pozytywne zakończenie, ale wychodzącemu z kina odbiorcy na pewno będzie towarzyszyło poczucie niepewności.

Film jest pozycją obowiązkową dla wszystkich miłośników twórczości reżysera. I tym razem daje nam on świetnie zrealizowaną historię. W Birdmanie są rewelacyjne ujęcia– długie, które przyśpieszają linię czasu, w którym rozgrywają się wydarzenia, z kamerą oddalającą się tylko po to, by zrobić zbliżenie, bawiące się mrocznymi kolorami. Jest też wyjątkowa ścieżka dźwiękowa, której większość stanowi gra na perkusji. Muszę przyznać, że urzekł mnie pomysł kilkukrotnego pokazania w czasie filmu owego perkusisty, np. w czasie gdy bohaterowie idą ulicą, ten szybko uderza w instrumenty.

Na pewno nie jest to dzieło skierowane do miłośników prostych i lekkich oraz komedii, a także osób myślących o wypoczynku podczas seansu. Odradzam im zakup biletu na Birdmana.

Natomiast osoby szukające intelektualnej rozrywki, kochające wiązać elementy naszej rzeczywistości z filmową (Na przykład: w 1989 roku Keaton po raz pierwszy wcielił się w postać Batmana, odnosząc niebywały sukces. Teraz, po ponad 25-latach, podobnie jak Thomson, nie cieszy się tak wielką popularnością jak inni aktorzy. Takich powiązań jest mnóstwo.) na pewno będą zadowolone z wydanych na bilet pieniędzy.

Ocena: 10/10

Alejandro González Iñárritu Birdman, 2014

Whiplash – kilka słów o filmie

Whiplash Damiena Chazellea wbija w fotel na prawie dwie godziny i powoduje, że nie można o nim przestać myśleć. Moim zdaniem ten film to prawdziwe arcydzieło. Jest moim faworytem do Oscara 2015.

To opowieść o dążeniu do perfekcji, miłości do muzyki oraz przekraczaniu granic. Od pierwszej sceny śledzimy zmagania młodego perkusisty (Miles Teller) jazzowego o spełnienie marzeń – stania się najlepszym muzykiem oraz grania w najlepszym zespole. Dąży on do perfekcji pod okiem sadystycznego, demonicznego, pozbawionego skrupułów, wulgarnego i brutalnego nauczyciela (godna nominacja do Oscara J.K. Simmonsa). Ta konfrontacja mistrz-uczeń jest wypełniona łzami, krwią płynącą z dłoni, poniżeniem uczącego, wściekłością i radością oraz mnóstwem dobrej muzyki.

Drugim bohaterem jest muzyka. Whiplash jest wypełniony, oprócz rytmów perkusji, jazzem. Stanowi on zarówno całe życie osobiste, jak i zawodowe ucznia oraz mistrza, jak też jest elementem ścieżki dźwiękowej. Ta pozwala odbiorcy na jeszcze lepszą kontemplację dzieła.

Zachłystując się wspaniałością filmu Chazellea, stwierdzam, że jego wybór nie jest to najlepszy sposób na spędzenie czasu z dziewczyną lub chłopakiem. Jest za ciężki na randkę. Kupując w kinie bilet należy przygotować się na zaabsorbowanie uwagi, napięcie (mimo, że jest to film o muzyce, oglądałem go jak dobry kryminał lub sensację) oraz kontemplację.

Na koniec chciałbym podziękować dystrybutorowi filmu Whiplash w Polsce, że oszczędził nam tłumaczenia tytułu na nasz języki. Jestem przekonany, że brzmiałby jak nazwa jakiegoś slashera rodem z Japonii. Pozostawienie wersji angielskiej było najlepszym wyborem, pozwalającym odbiorcy na odczytanie tytułu jako nazwy utworu Dona Ellisa lub literalnie, czynności jaką jest „smagnięcie batem”.

Ocena: 10/10

Damien Chazelle Whiplash, 2014

Rogi – kilka słów o facecie z diabelskimi rogami i Piekle

Przyznaję się! Nie obejrzałem i nie przeczytałem do końca ani jednej części Harry`ego Pottera – próbowałem, ale wielokrotnie zasnąłem. Dlatego nie mogę ocenić, czy Daniel Radcliffe zagrał lepiej czarodzieja czy faceta, któremu rośnie diabelskie poroże. Jednak mogę ocenić jego grę aktorską w Rogach. Moim zdaniem, wypadł rewelacyjnie.

Co więcej, twierdzę, że umiejętności Radcliffa ratują całą adaptację książki Joe Hilla (na marginesie – publikację syna Stephena Kinga określam jako najsłabszą w jego dorobku). Aktor niezwykle przekonująco oddaje demoniczny charakter oraz niewinność duszy bohatera.

Od samego początku postać intryguje widza swoim postępowaniem, decyzjami, wolą walki o prawdę. Tym samym wciąga w nietypową grę. Wygraną jest zarówno odkrycie kto zabił ukochaną bohatera, ale też zrozumienie prawdy o konieczności przenikania i uzupełniania się cząstek dobra (pochodzących od Boga) z pierwiastkami diabelskości.

Rogi to też film o Piekle. Istnieje ono w świecie przedstawionym w filmie jako królestwo Lucyfera, ale też jest nim każde miejsce na Ziemi, w którym dzieje się krzywda niewinnym, popełniane są zbrodnie na tyle ohydne, że Bóg musi dopuszczać do głosu zło. Piekło to również nieczyste myśli, skrywane pożądania. Bohater przekonuje się o tym dzięki tytułowym rogom – pozwalają mu wydobyć z ludzi prawdę, a ta nie jest na rękę wielu osobom (dostaje się kobietom pozującym na idealne matki, kochającym się na pokaz rodzinom, dziennikarzom, czy też artystom i księdzu). Trzecim rodzajem Piekła jest utrata miłości. Strata fizyczna ukochanej osoby jest na tyle bolesna, że doprowadza bohatera do sytuacji, gdy z pustą butelką w ręku i rogami na głowie budzi się na upiornym kacu, świadomy niesłusznego sądu wydanego przez społeczeństwo (tak właśnie zaczyna się film i książka).

Komu polecam? Na pewno miłośnikom prozy Joe Hilla, a także osobom kochającym filmy z lekkim przesłaniem. Odradzam wszystkim wybierającym się na randkę do kina.

Rogi, reż. Alexandre Aja, 2014

Ocena: 6/10

 

Furia – recenzja

Skoro lubisz gry komputerowe, dlaczego nie grasz w czołgi? często pytali mnie znajomi, próbując przekonać mnie, że pojedynki w World of Tanks to jedne z najlepszych sposobów na spędzanie wolnego czasu. Kilka razy zalogowałem się do gry, ale nie połknąłem bakcyla czołgisty. Sytuacja zmieniła się w minionym tygodniu, kiedy to wybrałem się do kina na Furię.

Jeden seans wystarczył bym zakochał się w czołgach!

Dołączam do grona widzów porównujących Furię do gry komputerowej. Jednej wielkiej rozgrywki, podzielonej na misje, w której każdy ruch gąsienicy czołgu decyduje o życiu członków załogi. Wszystko wypełnione jest po brzegi gigantyczną dawką akcji i napięcia.

Historia opowiedziana przez Davida Ayera jest banalnie prosta. Oto do doświadczonej załogi czołgu M4 Sherman zostaje przydzielony młody żołnierz (pierwszorzędna rola Logana Lermana ). Pod okiem dowódcy (którego gra Brad Pitt) i nowych kompanów (Shia LaBeouf, Michael Peña, Jon Bernthal, Jim Parrack), przechodzi wojenną szkołę życia. Uczy się między innymi zabijania, odpowiedzialności za współwalczących, doświadcza straty bliskiej osoby, a także przekracza granicę pomiędzy tchórzostwem a bohaterstwem.

Jeżeli wybierasz się na ten film, bo lubisz w niedzielne poranki obejrzeć odcinek Czterech pancernych i psa, zrezygnuj. Jeżeli podobał Ci się Szeregowiec Ryan, na pewno uznasz Furię za film godny uwagi. To prawdziwe wojenne kino. Jest brudno, szaro i krwawo. W przedstawionym świecie nie ma czasu na patetyczne dyskusje, tu trzeba tylko przeżyć – a więc zabijać. Oczywiście, bohaterowie oprócz wydawania rozkazów, rozmawiają ze sobą, ale jest to męska komunikacja – pozbawiona uczuć i lekkości.

 Daję Furii najwyższą ocenę.

Furia, reż. David Ayer, 2014

Ocena: 10/10

 

Kilka słów o „Zaginionej dziewczynie” Finchera

Kadr z filmu „Zaginiona dziewczyna”.

O filmach Davida Finchera ciężko jest mi wypowiadać się obiektywnie. Lubię go od Obcego 3. Dlatego ograniczę się tylko do stwierdzenia, że znów wyreżyserował doskonałą historię. Dwie i pół godziny ekranizacji powieści Gillian Flynn minęły jak kilka minut. Perfekcyjnie opowiedziana historia!

Pewnego lipcowego dnia, dokładnie w piątą rocznicę ślubu, Nick Dunne (Ben Affleck) wchodzi do Baru (nazwa knajpy), rozmawia z siostrą bliźniaczką(Carrie Coon) i wraca do domu, w którym znajduje przewrócony stolik z rozbitym szklanym blatem. Zaczyna chodzić po domu, wykrzykując imię żony (Rosamund Pike). Następnie zjawia się policja wezwana w sprawie zaginięcia kobiety. Tak właśnie rozpoczyna się Zaginiona dziewczyna.

To co się dzieje w kolejnych minutach, a następnie godzinach jest powiązane ze sobą. Podobnie jak inni autorzy tekstów na temat nowego filmu Finchera, nie zamierzam zamieszczać spoilerów. Mogę jednak obiecać, że osoby żądne dobrego thrilleru, powinny opuścić salę kinową usatysfakcjonowane.

Zapoznając się z recenzjami zamieszczonymi w sieci spotykałem się z określeniami Zaginionej dziewczyny jako rasowego thilleru, potem przeradzającego się w satyrę na małżeństwo, media i prowincjonalną amerykańską obyczajowość (wyborcza.pl), czy też studium drogi, którą kochający się małżonkowie przebywają, by zamienić się w swoich najgorszych wrogów. (onet.pl) Zgadzam się z powyższymi opiniami. Chciałbym dorzuć do nich jeszcze jedną. W filmie Finchera jest ukryta jest jeszcze jedna analiza. To również opowieść o skutkach dobrego wychowania.

Główny bohater wypowiada w filmie kwestię o tym, że od dziecka był uczony, by zawsze być miłym do innych i zachowywać się jak gentelman. Moim zdaniem to właśnie pchnęło go do pewnych zachowań, o których dowiadujemy się w trakcie filmu i ostatecznej decyzji wieńczącej Zaginioną dziewczynę.

Warto zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwszą jest zabawa ujęciami. Fincher zadbał o ucztę dla oka. Moim zdaniem, są o wiele ciekawsze (bardziej artystyczne) niż te w uwielbianym przeze mnie Fight Clubie. Drugą jest warstwa dźwiękowa. Mam na myśli zarówno muzykę, za którą odpowiedzialny jest między innymi Trent Reznor, wokalista z Nine Inch Nails, jak też jeden z przerywników. Takiego odgłosu bicia serca jakie towarzyszy scenie pokazującej zdenerwowanego Afflecka dawno nie słyszałem.

Wracając do Raznora, to już trzeci film Finchera, w którym możemy usłyszeć kompozycje muzyka. O ile ścieżka dźwiękowa w Social Network nie przypadła mi do gustu, to utwory usłyszane w Dziewczynie z tatuażem i Zaginionej dziewczynie uznałem za bardzo interesujące.

Muzyka z ostatniego z wymienionych filmów znajduje się TUTAJ.

Zaginiona dziewczyna, reż David Fincher, 2014

Ocena: 10/10

 

Wirus – trzy powody… dlaczego warto omijać serial

Chcesz przeczytać świetną książkę o wampirach, wybierz Wirusa, o którym pisałem w poprzednim wpisie. Chcesz obejrzeć mierny serial o wampirach, wybierz ekranizację wspomnianej publikacji.

Pierwsze odcinki są rewelacyjne! Istny majstersztyk! Nie dziwiłem się oglądając je, przecież są wyreżyserowane między innymi przez : Guillermo del Toro (współautor książki), Davida Semela (reżyser odcinków Buffy: Postrach wampirów oraz American Horror Story), czy też Petera Wellera (reżyser kilku odcinków Synów Anarchii – mojego ulubionego serialu).

Jednak im bardziej akcja serialu nabierała tempa, tym bardziej byłem przerażony. Niestety, źródłem strachu nie były krwiożercze wampiry, ale niedociągnięcia twórców. Poniżej przedstawiam trzy powody, dla których zaprzestałem oglądać ten serial.

Jak dobrze wiemy, klasyczny wampir lubi popić sobie krwi oraz unika światła słonecznego. Reguła jest zachowana na początku serialu – jednak tylko na początku. Poniżej zamieszczam dwa kadry. Pierwszy pochodzi z 6 odcinku i przedstawia  moment, w którym jeden z bohaterów odkrywa zbawienną moc światła. Cztery epizody później reguła światła nie obowiązuje. Kadr pochodzi ze sceny gdy kobieta walczy z krwiożerczą istotą w mieszkaniu, w którym tylko część okien jest zasłonięta.  Mało tego w pewnym momencie oponent pada na ziemię, na jego twarzy rozgaszczają się promienie światła i… nic się nie dzieje (myślę, że teoria o dobrym kremie z filtrem UV w tym przypadku się nie sprawdzi).

W dziesiątym odcinku zobaczyłem również syna głównego bohatera, który używa laptopa w celu namierzenia telefonu. Dziwne, bo przecież w mieście nie ma Internetu, o czym świadczy zorganizowanie ekspedycji przywracającej sieć w Nowym Jorku (pomysł i wyruszenie wyprawy mam miejsce po owym namierzeniu telefonu ).

Trzecim powodem jest ciemna strona mocy reprezentowana przez wampira-nazistę oraz szefa Stoneheart Group. Na początku postaci  są wykreowane perfekcyjnie – budują napięcie, są owiane aurą tajemniczości oraz demoniczności. Widz od razu rozpoznaje, że ma do czynienia z czarnymi charakterami. Jednak do czasu. Z odcinka na odcinek ich wdzięk słabnie. A to z takiego powodu, że twórcy zapominają pokazać widzom co słychać u schwarzcharakterów, a to z powodu zamienienia aury ich zagrożenia  w przerysowaną sztuczność.

Jest jeszcze czwarty, DODATKOWY, powód. Są nim włosy  Coreya Stolla. Aktor kojarzony jest najczęściej z dwóch serialowych ról: Petera Russo (House of Cards) oraz Tomasa 'TJ’ Jaruszalskiego (Law&Order: Los Angeles). Obie postaci charakteryzują się brakiem włosów. I taki obraz Stolla utrwalił się w mej pamięci. Stąd, podczas oglądania serialu Wirus, gdy zamiast łysego Russo widzę bujną fryzurę doktora Goodweathera zaczynam się szyderczo uśmiechać.

Ocena: 4,5/10

Pięć powodów, dla których ponownie obejrzę „Strażników galaktyki”

Zaznaczam, że nigdy nie czytałem komiksu. Dlatego nie mogę porównać filmowej historii z jej obrazkowym pierwowzorem. Na seans wybrałem się, bo bardzo lubię opowieści związane z superbohaterami. Strażnicy Galaktyki urzekli mnie na tyle, że na pewno sięgnę do komiksów i obowiązkowo ponownie wybiorę się do kina. Oto pięć powodów dlaczego obejrzę ekranizację:

1. Filmy o super bohaterach wywołują u mnie dwa rodzaje zachowań. Na Avengers, kilku częściach X-Men oraz Thorze zasnąłem. Natomiast trylogia Nolana o Batmanie, Watchmen czy też Iron Man zachwyciły mnie i widziałem je wielokrotnie. Do drugiej grupy od wczoraj należą również Strażnicy Galaktyki.

2. Opowiedziana historia bardzo przypomina tę z Gwiezdnych Wojen IV-VI : mamy konflikt dobra ze złem, wśród bohaterów łatwo doszukać się (luźnych) podobieństw do Hana Solo, Chewbaccy, czy też Skywalkera, finalny atak przypomina ten na Gwiazdę Śmierci. Jako miłośnikowi filmów Georga Lucasa owo podobieństwo bardzo przypadło do gustu.

3. Strażnicy Galaktyki to jedna wielka przygoda. Opowiedziana w mój ulubiony sposób, taki jak w Piratach z Karaibów, Indianie Jonesie, Johnie Carterze, czy też Kopalniach króla Salomona oraz Miłości, szmaragdzie i krokodylu. To ten sam styl przygody, tylko rozgrywający się w kosmosie.

4. Stworzenie filmu, którego bohaterami są miedzy innymi gadający szop pracz oraz potwór-roślina jako patetycznego, zmuszającego do myślenia byłoby katastrofą. Wiedział o tym James Gunn. Reżyser postawił na luźną formę, komizm sytuacyjny, zabawne dialogi. Po wyjściu z kina czułem się zrelaksowany.

5. Dobór obsady. Bradley Cooper doskonale podłożył głos pod uzbrojonego po zęby szopa, a Vin Diesel odpowiadał za potwora-roślinę. Do tego dochodzą Glenn Close i Benicio Del Toro – grający drugoplanowe role.

Strażnicy Galaktyki, reż. James Gunn, 2014

Ocena: 8/10

Trzy dobre powody by nie oglądać ekranizacji „Syberyjskiego wychowania”

Pozostańmy jeszcze przy książce Lilina – publikacji, której treść urzekła mnie na tyle, że zaglądałem kilkukrotnie do jej fragmentów po przeczytaniu. Obejrzałem również film. Na szczęście tylko jeden raz.

Ekranizację „Syberyjskiego wychowania” („Syberyjska edukacja”) można szybko znaleźć w Internecie, w chwili gdy piszę ten tekst film jest emitowany w HBO. Radzę jednak omijać go szerokim łukiem. Moim zdaniem, film jest na tyle beznadziejny, że nawet nie ratuje go sam John Malkovich.

W tym miejscu mógłbym rozpisywać się o niedociągnięciach lub tłumaczyć dlaczego Włosi nakręcili film w języku angielskim o syberyjskich Urkach (wyjaśnienie: Lilin opublikował „Syberyjską Edukację” w języku Włochów, bo wśród nich zamieszkał się na stale) i dlaczego adaptacja na tym traci. Jednak tego nie zrobię. Zamiast tego pozwolę książce obronić się samej, zestawiając jej fragmenty z filmowymi scenami.

Mam nadzieję, że to zestawienie zachęci Czytelników bloga do wyboru lektury pasjonującej zamiast oglądania nudnawego filmu.

Zacznijmy od wyglądu bohaterów. Postaci z książki Lilina są wytatuowane, tak też jest i w filmie. Im starsi bohaterowie tym więcej mają na swojej skórze symboli, tatuaż jest opowieścią o ich życiu.

Jednak na tatuażach zbieżność opisów książki z filmowym obrazem się kończy.

Opisywane na kartkach powieści postaci to kryminaliści. Mają dużo blizn zdobytych w bójkach. W każdej z walk, nawet z udziałem kilkunastoletnich przedstawicieli plemion, w ruch szły noże sprężynowe, maczety i inne przedmioty, które miały znokautować przeciwnika. Wielokrotnie narrator powieści unieruchamia wroga w taki sposób:

Na jednego – tego, który właśnie zamierzał potężnie przyłożyć Kredzie w głowę – rzuciłem się z nożem: podbiegłem od tyłu i podciąłem mu więzadła.

 Owych blizn nie zaobserwujemy w filmie. A co gorsza osoby dobierające obsadę szukały aktorów dobrze wyglądających, z przysłowiową „ładną buzią” i łagodnym wzrokiem. Ów brak wizerunku bandyty bardzo mi zepsuł odbiór filmu.


Drugim powodem, dla którego nie obejrzę ponownie „Syberyjskiej edukacji” są sceny walki. W filmie gdy młodzi Urkowie idą odebrać skradzione znaczki, banda składa się z czterech osób, tyle samo jest ich przeciwników.

 

Natomiast w książce liczba uczestników podana jest w ten sposób:

„Około ósmej wieczorem przed moim domem zebrała się trzydziestka kolegów. Moja matka natychmiast zrozumiała, że szykują się kłopoty”

(…)

„Grała muzyka, chłopaki siedziały na ławkach, na ziemi, na motorowerach. Było ich z pięćdziesięciu, dostrzegliśmy też dziewczyny. Panowała wśród nich bardzo luźna atmosfera.”

 Jak widać na powyższym kadrze, grupa, która za chwilę zostanie zaatakowana nie przypomina tej opisanej w książce ani liczebnością, ani luźną atmosferą. Podobna różnica pojawia się w innych scenach walk.

 Trzecim powodem jest niezgodność kluczowych elementów treści scenariusza z historią opowiedzianą przez Lilina w książce. Niby są zbieżne, ale…

 Zakładając, że opisany okres pobierania tytułowego wychowania oraz postaci są autentyczne, na miejscu autora obraziłbym się na scenarzystów za fałszowanie wspomnień i przedstawianie w złym świetle moich przyjaciół.

 Ocena: 4/10

Syberyjska edukacja, reż.Gabriele Salvatores, 2013