Książkę Wojna w kanałach.
Podziemna walka Warszawy rozpocząłem w czerwcu, gdy musiałem spędzić
tydzień w szpitalu. Pierwsze rozdziały pochłonąłem błyskawicznie. Lepsze to było
od wpatrywania się w sufit podczas czekania na kolejne badania. I nagle, tuż
przed przekroczeniem połowy objętości książki, opanowała mnie niemoc czytelnicza. To
co było ciekawe, przestało absorbować. Pozostało mi wpatrywanie się w sufit.
Czy to znaczy, że Sebastian Pawlina przyłożył się tylko do
początku książki Wojna w kanałach.
Podziemna walka Warszawy? Czy udało mi się dobrnąć do ostatniej strony?
Odpowiedzi znajdują się poniżej.
Wojna w
kanałach. Podziemna walka Warszawy – bohaterowie tacy jak my
Warszawskie kanały są tematem książki Pawliny. Publikację
rozpoczyna ciekawa geneza powstania warszawskiego systemu odprowadzania
nieczystości. Następnie czytelnik poznaje pierwsze przejścia śmiałków kanałami,
wykorzystanie ich w przemieszczaniu się żołnierzy i ludności cywilnej w trakcie
rozpoczęcia powstańczych walk, aż do zamieniania podziemnych przesmyków w drogę
ucieczki.
W powyższe wpisani są ludzie, tacy jak my, zmuszeni do
bohaterskiej walki o wolność. Za pomocą kanałów przemieszczają się oni z
rozkazami oraz informacjami od dowództwa lub próbują uratować życie. Pawlina
opisuje, a także przytacza relacje świadków, iż piekło wojny, która toczyła się
na powierzchni, czasami było lżejsze niż to, gdy znalazło się w kanałach.
Wojna w
kanałach pokazuje, że aby wejść do środka trzeba było odznaczać się odwagą,
lecz tylko osoby odznaczające się niebywałym męstwem mogły opuścić podziemny
system bez uszczerbku na zdrowiu. Bowiem ciemność i kiepskie warunki
utrudniające przemieszczanie umiały złamać nawet najsilniejsze charaktery.
Pawlina kilkukrotnie opisuje sytuacje, gdy zaprawieni w walce z okupantem
mężczyźni dosłownie wymiękli podczas godzinnych wędrówek w ciemności.
Wojna w
kanałach. Podziemna walka Warszawy – książka godna uwagi
Widać, że autor wykonał niesamowitą robotę. Wojna w kanałach to przede
wszystkim świetnie opowiedziana historia Powstania Warszawskiego. Język Pawliny
czasami przypomina storytellerów, snujących gawędy o heroicznych czynach, z tą
różnicą, że autor książki nie dorzuca do swojej historii nic od siebie. Wszystko
jest prawdziwe. A do tego poparte fragmentami wypowiedzi powstańców.
Treść dopełniają fotografie. Oddają one klimat opisywanych chwil,
pomagają czytelnikowi zrozumieć grozę nierównej walki, a także wyjaśniają jak
wyglądały opisywane przez Pawlinę postacie.
Całość robi wrażenie, ale….
Jak dla mnie jest za długa. Wojnę
w kanałach skończyłem, ale po trzech podejściach. Być może ma wpływ na to
sytuacja, że nie jestem historykiem, a zamiast literatury faktu wole wybrać
fikcję.Jednak jestem przekonany, że miłośnicy tematów związanych z II Wojną
Światową oraz Warszawą w czasie wojny i okupacji będą zachwyceni książką
Pawliny.
Moja ocena: 7,5/10
Sebastian
Pawlina, Wojna w kanałach. Podziemna
walka Warszawy, Wydawnictwo Znak, 2019
Dziękuję Wydawnictwu Znak za podesłanie egzemplarza.
Munin, Merlina, Erin, Rocky, Jubileusz II, Gripp II, Harris oraz on – Christopher Skaife, strażnik kruków w londyńskiej Tower. Każde z nich ma inny charakter, zwyczaje oraz upodobania. Różnią się też tym, że wymieniona siódemka to ptaki, a ostatni jest ich opiekunem. Relacja pomiędzy nimi nabiera czasami cech komicznych, czasami stwarza zagrożenie dla zdrowia lub życia. I właśnie owo codzienne obcowanie człowieka i skrzydlatych osobowości jest głównym tematem książki Strażnik kruków.
https://www.instagram.com/p/BxKXFHUhon1/
Czy przyjaźń z krukami jest możliwa? Nie do końca, odpowiada
strażnik kruków w swojej prawie 300 stronicowej relacji.
Strażnik kruków – coś więcej niż opowieść o ptakach
Kiedy kruki znikną z Tower, wtedy twierdza upadnie, a wraz z nią Anglia. Tak głosi legenda. Ponieważ Anglicy nie chcą sprawdzić owej zależności, powierzyli ptaki powołanemu specjalnie do tej funkcji królewskiemu strażnikowi. Obecnie tę rolę pełni w twierdzy autor książki Strażnik kruków.
Christopher Skaife nie spodziewał się, że będzie opiekował
się siódemką ptaków. W młodości nie był potulną osobą, szukał przygód. I jedną
z takich było wstąpienie do wojska. Dwadzieścia pięć lat służby pozwoliło mu na
zwiedzenie świata. Później poznał kruki.
Obecnie opiekuje się nimi, czuwa nad pracą zespołu osób, które mu pomagają, a także oprowadza wycieczki. Same ptaki stwarzają mu mnóstwo wyzwań. Oprócz karmienia skrzydlatych podopiecznych, musi łapać uciekinierów i dbać o komfort ich życia w Tower. A kruki to ptaki wymagające, których hodowla wymaga dbania o najmniejsze szczegóły, na przykład należy wypuszczać je w określonej kolejności. Krótko mówiąc, nie nudzi się, co zaznacza wielokrotnie na kartach swojej książki.
W to wszystko wpisane jest jego codzienne życie prywatne– Christopher
Skaife mieszka, tak jak inni strażnicy, w Tower. Łączy się ono z obowiązkami
zawodowymi, a taka mieszanka często okazuje się wybuchową, na przykład gdy
mężczyzna zamiast iść na randkę z żoną musi uganiać się za skrzydlatym
uciekinierem.
Strażnik kruków – czy można oswoić ptaki?
Książka Strażnik kruków pokazuje relację pomiędzy człowiekiem a ptakami, z którymi można się zaprzyjaźnić, ale nie da się ich do końca oswoić. Kruki mimo, że same łączą się w pary, nie przepadają za towarzystwem.
Publikacja ma również na celu ocieplenie wizerunku stworzeń. Pokazuje, że są one inne niż wmówili nam na przestrzeni wieków starożytni, ludzie średniowiecza, renesansu i kolejnych epok. Bowiem kruk to ptak odznaczający się bystrością, pamięcią, okazujący uczucia tak bardzo podobne do ludzkich.
Strażnik kruków – ocena
Książka Skaife jest dobrym początkiem do zdobycia informacji
na temat kruków. Na jej końcu czytelnik znajdzie spis rozwijającej temat
literatury. Warto do niej zajrzeć.
Strażnik kruków jest wart polecenia nie tylko w
formie papierowej, ale też i elektronicznej. Pod adresem https://www.instagram.com/ravenmaster1/
znajduje się instagramowy profil Skaife, na którym zobaczymy codzienną relację strażnika
i jego podopiecznych.
Ocena: 8,5/10
Christopher Skaife, Strażnik kruków, Wydawnictwo Znak, 2019
Syn wiedźmy Kelly Barnhill jest jedną z najmądrzejszych książek skierowanych do najmłodszych czytelników, jaką miałem przyjemność przeczytać. Zainteresowała mnie bardziej, niż Dziewczynka, która wypiła księżyc (publikacja ukazała się w Polsce w 2018 roku, ale jest książką młodszą od Syna wiedźmy), o której bardzo pozytywnie pisałem w tym wpisie.
Dlaczego Syn wiedźmy tak bardzo mnie zachwycił?
Przede wszystkim spojrzeniem na magię. Sama opowieść też jest wciągająca, choć nieco
psuje ona odbiór Dziewczynki, która wypiła księżyc. W jaki sposób? Piszę
o tym poniżej.
Syn wiedźmy – opowieść o chłopcu, córce rozbójnika i
wilku
Historia rozpoczyna się od wypadku, który spotyka dwóch braci. Jeden z nich ginie. Matka, lokalna wiedźma, by nie stracić obu synów, sprawia, że dusza zmarłego dziecka zostaje przyszyta do ciała drugiego, konającego. Tym sposobem Ned przeżyje. Bohaterką powieści dla dzieci Syn wiedźmy jest też Áine, która po śmierci mamy przeprowadza z tatą się do lasu. Ojciec dziewczynki, na co dzień spokojnie żyjący człowiek, okazuje się legendarnym Królem Bandytów.
Pewnego dnia ojciec Áine wyrusza ze swoją bandą rzezimieszków
po magię, którą opiekuje się mama Neda. Kłopot w tym, że wiedźma gości na
dworze królowej, której życie udało się jej uratować. Dlatego Ned musi bronić
magii własnymi siłami. Widząc tylko jedno rozwiązanie, chłopiec decyduje się przyjąć
tajemniczą moc na siebie. Tym samym rozpoczyna się jego niesamowita przygoda,
która doprowadza go do spotkania z Áine.
Trójka, bo chłopcu towarzyszy napotkany wilk, rozpoczyna epicką
podróż, której celem jest zapobiegnięcie wybuchowi wojny.
Syn wiedźmy – magia
Dziś dużo się mówi o magii. Osoby widzące w niej zagrożenie przestrzegają przed obcowaniem z nią, w tym sprzeciwiają wytworom kultury o tej tematyce. Natomiast opozycja nie widzi w czarach nic groźnego. Syn wiedźmy spodoba się obu grupom.
Kelly Barnhill stworzyła opowieść o rzeczywistości, w której ogromną rolę gra magia. Jednak autorka przestrzega, czary mogą pomóc człowiekowi, uratować jego życie, ale zawsze ciągną za sobą konsekwencje.
Magii należy unikać za wszelką cenę – tak właśnie brzmi przesłanie Syna wiedźmy. Wiedza, świadomość mocy własnych sił, miłość i szacunek wobec drugiej osoby są silniejsze i bezpieczniejsze niż jakiekolwiek czary. Bardzo podoba mi się ów przekaz. Traktuję go szczególnie, sam bo promuję podobne wartości w swojej książce dla dzieci Wuj krasnolud i Brama Opowieści (więcej o niej). Czas dzieciństwa jest okresem, gdy młody człowiek uczy się prawdy o świecie, kształtuje swoje poglądy. Stąd należy to mu przedstawiać w filmach, książkach, czy też grach wideo.
Syn wiedźmy – problem
z Dziewczynką
Powyżej napisałem, że Syn wiedźmy nieco psuje odbiór Dziewczynki, która wypiła księżyc. A to dlatego, że Kelly Barnhill wykorzystała podobny schemat w drugiej książce. Dwa miejsca, w których żyjący mieszkańcy nie wiedząc nic o sobie, znajdujący się między nimi las, do którego wszyscy boją się wejść, bohater obdarzony magią, zły władca – to wszystko można znaleźć we wcześniejszej publikacji autorki. Smutne, ale dające Synowi wiedźmy pierwszeństwo w rankingu książek Kelly Barnhill.
Moja ocena: 9/10
Kelly Barnhill, Syn wiedźmy, Wydawnictwo Literackie, 2019
Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za podesłanie książki.
Napisałem książkę… jaką chciałbym przeczytać gdy byłem
dzieckiem.
Wuj krasnolud i Brama Opowieści to opowieść dla dzieci, a także ich rodziców, dziadków, opiekunów. Każdy z nich znajdzie w historii coś dla siebie. Dzieci – przygodę, taką z kopaniem złota w piwnicy, lataniem na smokach, czy też spotykaniem fantastycznych stworzeń, które mieszkają w naszych miastach za każdym rogiem. Dorośli – przekaz: „czas dzieciństwa to najpiękniejszy okres w naszym życiu, dlatego warto przeżyć go tak, by zachować jak najwięcej pozytywnych i pięknych wspomnień ”.
Wuj krasnolud i Brama Opowieści ma też zadanie pokazać jak ważną rolę pełnią w naszym życiu przyjaźń, pomoc innym, wzajemna akceptacja. Opowiadam również o konieczności ochrony przyrody, odróżnianiu dobra od zła, a także odpowiedzialności za swoje czyny i drugą osobę. Wskazuję też, że odłożenie na bok komórki oraz pada do konsoli może być początkiem ciekawej zabawy. Wystarczy tylko uruchomić pokłady wyobraźni.
Plan był taki, przeczytać Środki transportu Magdaleny Kicińskiej w pociągu z Białegostoku do Warszawy, ewentualnie skończyć w metrze na Imielin. Nie udało się. Po przeczytaniu czterech wierszy odłożyłem książkę do torby. Ponownie wróciłem do tomiku tydzień później. Korzystając z nadejścia wiosny, usiadłem na parkowej ławce i zacząłem czytać. Wówczas wiersze „zaskoczyły”.
Dlaczego nie udało się im to za pierwszym razem? Miałem inne oczekiwania, co do tekstów Kicińskiej, którą znałem jako autorkę innej książki. Tkwiłem w błędzie, bo Pani Stefa Kicińskiej to reportaż, a tu do czynienia miałem z poezją. Dopiero jak uświadomiłem sobie, że należy spróbować przestać widzieć w Kicińskiej dziennikarkę, Środki transportu zyskały pewne walory.
Środki transportu –
wiersze Kicińskiej
Nie wszystkie wiersze z tego tomiku przypadły mi do gustu.
Nieliczne wywołały na mej twarzy zdziwioną minę, a w głowie pytanie: co autorka miała na myśli?. Na
szczęście, nieliczne.
Poetycka twórczość Magdaleny Kicińskiej ma coś w sobie wyjątkowego. Najlepiej pasuje tu określenie „prawdziwość”. Zawierające ją utwory to wiersze o tematyce związanej z miłością, uczuciem do drugiej osoby sposobami komunikacji interpersonalnej oraz utwory dotyczące obserwacji otaczającej podmiot rzeczywistości. Pozostają na długo w pamięci.
Kicińska, pisząc o uczuciu do drugiej osoby, robi to, mogę
śmiało powiedzieć, tak doskonale jak czołowe damy polskiej poezji – moim
zdaniem, gdyby Poświatowska i Świrszczyńska żyły w 2019 roku, pisałyby
podobnie. Miłość u Kicińskiej to coś, co trudno znaleźć. Próbuje odkryć ją w
nagości, sytuacjach dziejących się w łóżku (szczególnie po stosunku), jak też w
braku (fizycznym oraz duchowym) siebie nawzajem. Czy jej udaje się to?
Odczytuję, że nie.
Jakbym miał wybrać najlepszy z utworów o wspominanej
tematyce, bez zastanowienia wymieniłbym Rzym.
Zaraz po nim polecam *** jeszcze nie ma
północy, *** mała muszę iść, czy
też Handlarz.
Rzeczywistość w Środkach transportu skupia się na życiu w mieście, ale czytelnik znajdzie tez teksty związane z naturą. To też czas wspomnień kisielu z tą usypaną na wierzchu skorupką cukru z dzieciństwa czy też burzonego budynku Universamu. Kicińska, mówią c o teraźniejszości i przeszłości, zwraca uwagę na detale. To one definiują jej myśli, budują w wyobraźni czytelnika określone obrazy. Bardzo mi się to podoba.
Kicińska ma wypracowany warsztat poetycki. Jej utwory wyróżniają się minimalizm języka, który może czasami razić wysublimowane gusta odbiorców. Jej poetyckości bliżej do utworów Piotra Macierzyńskiego, Krzysztofa Jaworskiego, czy Darka Foksa, niż do współczesnych klasyków z lektur szkolnych. Co by o niej nie pisać, jest oryginalna.
Środki transportu – ocena
Poezja to specyficzny twór. Na pewno mi ciężko się ją dziś czyta, ciężej niż 20-15 lat temu, kiedy sam „popełniałem wiersze”. Jednak Środki transportu są tomikiem, do którego na pewno wrócę – nie dziś, nie jutro, ale na pewno za kilka miesięcy. Powodem jest poszukiwanie i chęć analizy wspominanej „prawdziwości”.
Ocena: 8/10
Magdalena Kicińska, Środki transportu,Wydawnictwo Literackie, 2019
Dziękuje Wydawnictwu Literackiemu za podesłanie książki
Pierwsza osoba to książka warta uwagi. Jako fan twórczości Flanagana, mogę śmiało napisać – to jego najgorsza, a zarazem najlepsza z powieści. Dlaczego? O tym poniżej w tekście.
Pierwsza osoba –
ghostwriter w akcji
Powieść Flanagana to historia o młodym, początkującym pisarzu, podejmującym się niebywałego zadania. Kiff Kehlmann, w ciągu kilku tygodni, ma napisać autobiografię najsłynniejszego oszusta w dziejach Australii. Autobiografię, czyli dzieło, pod które stworzy samodzielnie, ale nie będzie mógł się pod nim podpisać. Wyzwanie ma w sobie coś niesamowitego, co mocno kusi pisarza do podjęcia działania. Bowiem, Siegfried Heidl, bohater biografii, podobno ukradł bankom 700 milionów, za co te wydały na niego wyrok śmierci, jest też podejrzewany o zabójstwo wspólnika. A do tego ukończenie dzieła w ciągu sześciu tygodni, sprawi pojawienie się na koncie Kiffa honorarium, które pomoże mu skończyć jego własną powieść.
Główny zarys fabuły i sposób jej
przedstawienia przypominają czysty schemat czytadła typu sensacja, thriller. Pod
tym względem Pierwsza osoba, w porównaniu
z książkami Flanagana, takimi jak Williama
Goulda Księga Ryb czy Śmierć
przewodnika rzecznego , wypada marnie. Bliżej jej do Nieznanej terrorystki, również bazującej na sensacyjności, lecz
zawierającej bardziej dynamiczną akcję.
Powoli tocząca się akcja to jest
właśnie ten minus powieści. Teraz czas na omówienie tego , co najlepsze.
Pierwsza osoba –
dlaczego to najlepsza powieść Flanagana?
Po pierwsze postaci. Flanagan z
książki na książkę mistrzowsko buduje swoich bohaterów. Czytelnik otrzymuje w Pierwszej osobie coś wspaniałego.Autor opowiadając o Kiffie, jego
rodzinie, przyjacielu, czy też Siegfriedzie dawkuje informacje w taki sposób,
by grać uczuciami czytelnika. Raz świat Kehlmanna wydaje się tym dobrym, a
Heidla tym negatywnym, by za chwilę zamienić się rolami.
Budowa bohaterów to też ich
dorastanie. Kiff dorasta pisarsko, a także do ostatecznego zmierzenia się z
Siegfridem, a właściwie z jego legendą. Wraz z żoną odkrywają, dlaczego ich
związek nigdy nie miał sensu bytu. Natomiast jego przyjaciel porzuca postawę i
styl życia awanturnika. Trzeba tu też powiedzieć i o rozwoju powieści. Czytelnik Pierwszej osoby śledzi losy
autobiografii Heidla, która najpierw ślamazarnie się rozwija, by zmienić się w
coś, co jest efektem pracy ghostwritera – o nim samym za chwilę.
Po drugie, Pierwsza osoba to rozprawienie się ze współczesną literaturą.
Czytając książkę szybko można spostrzec, że Flanagan nieźle się bawił pisząc
fragmenty o rynku wydawniczym i pisarzach. Na szczególną uwagę zasługuje
mityczny Jez Dempster. Go można nie czytać, ale każdy powinien go znać. Bowiem o
nim mówi się, na niego zawsze warto się powołać. Wszyscy wokół Kiffa zachwycają
się Dempsterem. Jednak gdy obaj pisarze się poznają… łatwo domyśleć się, co się
dzieje.
Pisarz świetnie tez pokazuje jak
rynek wydawniczy traktuje młodych twórców – wydawanie powieści, ocena podczas
konkursów literackich. Znamienitym fragmentem jest opis wysłania powieści na
konkurs. Gdy Kiff otrzymuje zwrócony maszynopis odkrywa, że wydające werdykt jury
nie przeczytało ani jednej strony.
Po trzecie, ghostwriting, Kiff,
podpisując umowę na napisanie za kogoś książki, słyszy od wydawcy:
Wiesz, że to Francuzi nazwali takich pisarzy murzynami? Nie. Nègres. I tutaj, dodał, kiedy złożyłem pierwszy podpis. Znalazł kolejną stronę w umowie i palcem pokazał mi odpowiednie miejsce. I tutaj. Podpisałem, potem znowu, a podpisując, odczuwałem wdzięczność, nawet dumę. Czarni? Niewolnicy, odpowiedział cicho, odwracając stronę
Takich słów krytycznych wobec pisania za innych jest wiele w Pierwszej osobie. Flanagan broni „czystej
literatury”, opowiada się za twórczością płynącą spod palców twórcy. Jest za
tym, co prawdziwe, a nie udawane.
Czy ma rację? Na pewno. Dziś ilość zaczyna przewyższać jakość. Jesteśmy
zalewani kolejnymi, pod którymi podpisują się znane nazwiska. Płynące na fali mainstreamu
społeczeństwo kupuje i pochłania te papki, wierząc w to, co napisane.
Pierwsza osoba – ocena
Pierwszej osoby, mimo mojej najwyższej oceny, nie polecam wszystkim.
Czytelnicy szukającej wartkiej akcji, sensacji nie znajdą jej w powieści
Flanagana. To książka dla tych, którzy lubią książki zmuszające do myślenia.
Warto by sięgnęli po nią, bo powieść „zostaje w głowie” jeszcze przez kilka
dobrych dni po zakończeniu lektury.
Ocena: 10/10
Richard Flanagan, Pierwsza osoba, Wydawnictwo Literackie, 2019
Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za podesłanie książki.
Bohaterem dwunastego wpisu z cyklu 7 ulubionych książek jest Łukasz Orbitowski. Postać jest znana miłośnikom literatury fantastycznej oraz grozy, ale też i czytelnikom sięgającym po literaturę piękną. Łukasz Orbitowski jest płodnym pisarzem. Stworzone przez niego opowieści były wielokrotnie nominowane do ważnych nagród literackich, wyróżniane oraz nagradzane – kto nie zna twórczości pisarza może bliżej poznać sylwetkę twórcy zaglądając do artykułu w Wikipedii.
Pisarz, zapytany o 7 ulubionych książek, opowiedział mi o
następujących tytułach:
Mark Twain, Przygody Tomka Sawyera Po Przygody Tomka Sawyera sięgnąłem jako 10-latek. Byłem nią zafascynowany. Powieść pokazała mi czym jest amerykańska proza i była początkiem odkrywania literatury anglosaskiej oraz twórczości Marka Twaina. Do dziś zdarza mi się wracać do powieści pisarza, takich jak: Tajemniczy przybysz, czy Listy z Ziemi.
Stephen King, Miasteczko Salem Drugim takim tytułem, który muszę wymienić jest Miasteczko Salem Stephena Kinga. To była moja pierwsza powieść fantastyczna i pierwszy horror na liście przeczytanych książek. Publikacja, otworzyła mnie na fantastykę, którą przez lata zajmowałem się zawodowo. Mimo, że, z perspektywy czasu, już nie uznaję Miasteczka Salem za najlepszą książkę na świecie, jednak wracam do niej i nadal bardzo ją lubię na prawach sentymentu.
Jarosław Iwaszkiewicz, Matka Joanna od Aniołów Uwielbiam prozę Iwaszkiewicza. To był pierwszy polski pisarz, w którego dziełach się zakochałem. Dlatego z chęcią wymieniłbym na tej liście wszystkie opowiadania z trzech tomów, które dosłownie pochłonąłem. Jeżeli jednak muszę wybrać jeden tytuł, niech będzie to Matka Joanna od Aniołów. Tekst wyjątkowy, bo inspirujący mnie do dzisiaj. Cudownie opowiedziana historia o duchowości, przeżywaniu Boga i ekstazie religijnej.
Cormac McCarthy, Dziecię Boże Z McCarthym jest tak samo jak z Iwaszkiewiczem. Każda jego powieść bez reszty wciąga mnie jako czytelnika. Krwawy południk, Droga, Dziecię Boże – świat w tych książkach to rzeczywistość, w której stykają się okrucieństwo z pewnego rodzaju tęsknotą autora za dobrem. Oczywiście, dobra w powieściach McCarthyego nie ma, jednak tęsknota za nim jest ogromna. Wybieram Dziecię Boże, ze względu na mocne i jakże znaczące zakończenie – główny bohater, który zdziczał, decyduje się na powrót do społeczeństwa. Jednak robi to na prawach własnych decyzji.
Chuck Palahniukm, Fight Club Palahniuk to jest facet, który pisze zawsze tą samą książkę, zmieniając tylko rekwizyty. Jednak jest dla mnie bardzo ważnym pisarzem. Reprezentuje amerykańską szkołę minimalizmu pisarskiego. Dzięki jego powieściom nauczyłem się, że mniej znaczy lepiej. Jestem człowiekiem, który ma „gadane”, pisarzem, któremu słowa łatwo spływają spod palców, więc czytanie Palahniuka jest cenną lekcją.
Robert Nye, Faust Drugi minimalista, a do tego jakże zbereźny! Wymieniam go, bo zachwycił mnie dokonując w swoich dziełach brutalnej wiwisekcji mitów kultury europejskiej. Krótko mówiąc, na nowo napisał biografię Byrona, zabrał się też za postaci Falstaffa, Merlina, czy też Fausta. Sięgał po znane tematy i robił z nich coś w rodzaju ponurej czarnej komedii.
Mark Z. Danielewski, Dom z liści Dom z liści to przykład eksperymentalnej prozy fantastycznej. Niezwykle ciekawy eksperyment edytorski, bo nawet litery rozpadają na kolejnych kartach, a połowę fabuły trzeba doczytać w przypisach. Taki „modern modern”. Tylko ten postmodernizm, w tym przypadku, działa, to znaczy eksperymenty Danielewskiego podsycają zainteresowanie narracją i wzbudzają we mnie ogromny niepokój.
W lutym bohaterką
cyklu 7 ulubionych książek jest Marta
Guśniowska. Postać niezwykle ważna w środowisku teatralnym i coraz bardziej
rozpoznawalna w literackim. Jest autorką ponad 100 tekstów o przyjaźni, byciu
sobą, akceptacji, czy też walce ze stereotypami. Jednak to jej sztuki dla
dzieci i młodzieży są przysłowiową wisienką na (artystycznym) torcie.
Marta Guśniowska współpracuje
z wieloma teatrami w Polsce oraz Europie. O wysokim poziomie literackim jej
tekstów świadczą liczne nagrody w konkursach dramaturgicznych. Sięgnęła między
innymi po: Nagrodę Komisji Artystycznej,
Brązowy
MedalZasłużony Kulturze – Gloria Artis, wielokrotnie wygrała konkursy Na wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej oraz ten, organizowany przez Centrum Sztuki
Dziecka w Poznaniu, Na Sztukę dla Dzieci
i Młodzieży.
Gdy zapytałem Martę
Guśniowską o 7 ulubionych książek, wypisała następujące tytuły z krótkim
uzasadnieniem:
Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów Najcudowniejsza
książka na świecie! Pierwsze słuchowisko, którego słuchałam jako mała Martusia.
Od tamtej pory wciąż do niej wracam – oczywiście w oryginale (mimo że niektóre
polskie tłumaczenia są świetne). Alicję
kocham za wszystko – sens-w-pozornym-bezsensie, absurd, surrealizm,
wielo-wielo-poziomowość – humor, język – wszystko. Myślę, że to właśnie ona
ukształtowała mnie jako pisarkę – stąd moja teza: tak ważne jest nie tylko to,
żeby dzieciaki czytały, ale też to, czym nasączymy ich jako pierwszym.
Lewis Carroll, Alicja po Drugiej Stronie Lustra
Zastanawiałam się, czy nie podłączyć Jej pod pierwszą pozycję – zyskałabym
dodatkowe miejsca dla innych ważnych dla mnie książek – ale nie. Obydwie są dla
mnie zbyt ważne, żeby wrzucać je do tego samego wora – choć cenię je właściwie
z tych samych względów, to jednak są różne i zasługują na dwie oddzielne
pozycje. Alicję po drugiej stronie lustra
przeczytałam dużo później, ale z niemniejszym zachwytem i miłością. To również
pozycja obowiązkowa, do której wciąż wracam i wracać będę. Cudowne książki mają
to do siebie, że w każdym momencie życia odnajdujemy w nich coś zupełnie
innego, coś, czego – moglibyśmy przysiąc! – nie było tam, gdyśmy do nich
wcześniej sięgali. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że dopełnieniem mojej
szaleńczej miłości do obu książek jest kolekcjonowanie przeróżnych wydań – mam
ich pewnie z pięćdziesiąt, z różnych lat, z różnych krajów (najcenniejsza pochodzi
z Chin ) i z najróżniejszymi ilustracjami. Ale dosyć, bo o Alicji mogłabym rozprawiać godzinami – a przecież czekają jeszcze
inne książki…
A.A.Milne, Kubuś Puchatek oraz Chatka
Puchatka Pozwoliłam sobie wrzucić oba tytuły do jednego worka. Puchatek –
arcydzieło literatury dziecięcej, cudowne, piękne, mądre, zabawne, głębokie –
wzór do naśladowania dla wszystkich pisarzy parających się twórczością dla
dzieci. A przy tym książka absolutnie filozoficzna – odniesienia do filozofii
taoistycznej, gdzie „Pu” (wymowa podobna do „Pooh”) to nieciosany kloc, dosłownie:
uczciwy, prosty, taki jak nasz Puchatek (pisałam o tym w mojej pracy
magisterskiej „Tao Baśni. Elementy Filozofii Taoistycznej w wybranych baśniach
chińskich”, UAM)
Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata Absolutne arcydzieło
literatury światowej! Nie mogłam się od niego oderwać – diabelsko wciągająca,
wspaniała, hipnotyzująca lektura. Mam dwa wydania – jedno przepiękne, wielki
wolumin z cudownymi ilustracjami Ivana Kulika (MUZA SA) – prezent od Rodziców,
drugie – zwykłe, w cienkiej okładce. W domu czytałam jedno, a w podróży drugie
– pierwszego nie dało się zabrać ze sobą do pociągu, a czekać, aż wrócę – nie
miałam najmniejszego zamiaru.
William Shakespeare, Dzieła wszystkie
Nie wiem które wywarło na mnie największe wrażenie – zapewne Burza, Sen nocy letniej, Hamlet
– sporo, żeby wszystkie wymienić. Jako anegdotkę przytoczę tu, że swoją
pierwszą sztukę teatralną (to miało miejsce, gdy rozpoczynałam naukę w liceum)
napisałam właśnie pod wpływem Szekspira. Była to ciężka gatunkowo tragedia, o
miłości, zdradzie, zemście i honorze – pisana z patosem, powagą w czasie, gdy
wszyscy myśleli, że zakuwam biologię… Wysłałam ją potem na warszawski konkurs Szukamy polskiego Szekspira, gdzie
dostała wyróżnienie. Moja radość, że potrafię pisać szekspirowskie tragedie,
nie trwała jednakże długo, bo już przy wręczaniu nagrody dowiedziałam się, że
dostaję ją za (owszem, znam ten tekst na pamięć, takich rzeczy się nie zapomina
) „doskonały pastisz komedii fredrowskiej”. Na szczęście jako niepoprawna
optymistka zamiast martwić się, że jednak nie potrafię pisać tragedii,
ucieszyłam się, że potrafię pisać komedie – i tak mi już zostało.
Zbigniew Batko, Z powrotem
Jedna z najcudowniejszych polskich książek dla dzieci – a właściwie to wcale
nie tylko dla dzieci, jak każda dobra książka – jakie w życiu czytałam. Z
absolutnie magicznymi ilustracjami Stasysa Eidrigevičiusa. Cudowna, absurdalna, wciągająca – i rażąco niedoceniana.
Mało kto zna tę pozycję – a szkoda, bo podróż, w jaką zabiera nas autor wraz z
bohaterami – Królikiem i Koniem – jest niezwykła, pełna nieoczekiwanych zwrotów
akcji i mojego ukochanego absurdu. Jeśli ktoś właśnie dowiedział się o jej
istnieniu – gorąco polecam!
I tu mam problem…
Została mi jedna pozycja: i cóż mam tu zmieścić?!!! Całego Mrożka, Gombrowicza, Gogola, Czechowa? Albo Butenkę – dlaczego nie? Kocham Gapiszona miłością wielką – a i sam Mistrz, z którym mam zaszczyt i szczęście się przyjaźnić, ma swoje miejsce w moim sercu. Poza tym najchętniej wrzuciłabym tu jeszcze komiksy – tak, komiksy! – Tadeusza Baranowskiego za Jego cudowne, absurdalne (znów – cóż zrobić, gdy ciągnie mnie w stronę absurdu i w duszy gra, tra-ta-ta) poczucie humoru – za język z wszelkimi jego wieloznacznościami. Myślę, że to również lektura, która wpłynęła na to, jak piszę.
Konstanty Ildefons Gałczyński, Dzieła wszystkie Ale dobrze – skoro mam wybrać to wybieram mojego ukochanego Gałczyńskiego. Cudowną Zieloną Gęś (ja również – ukłon w stronę Mistrza – pokusiłam się o własną Gęś – co prawda nie zieloną, a chudą i z depresji, ale ukłon jest ukłon i nikt nie powinien się czepiać, jak się kto kłania ) A zatem – Gałczyński. I znów – wszystko, wszystko! Tomik z wierszami Gałczyńskiego mam zawsze na szafece przy łóżku – kończyć z nim dzień, czy zaczynać – takaż sama przyjemność i radość. I różnorodność od Zaczarowanej Dorożki po Strasną Zabę – geniusz, żartowniś, poeta – Gałczyński. To wszystko – nic dodać – kurtyna!
Zgadzam się z Igą Chmielewską, iż nadchodzące Walentynki wiążą się z zalewem różowej tandety, przy której bożenarodzeniowe dekoracje to szczyt elegancji i wyczucia dobrego smaku. Podobnie jak autorka prac na profilu Bardzo brzydkie rysunki, nie lubię Walentynek – o uczucie trzeba dbać cały rok, 24 godziny na dobę. A skąd znam jej poglądy? Z Bardzo brzydkiego dziennika.
Jeśli wciąż szukasz kalendarza lub chcesz zmienić właśnie rozpoczęty
na taki, który rozbudzi twoją kreatywność, kup Bardzo brzydki dziennik.
Bardzo brzydki dziennik – niby adresowany do kobiet, ale…
Na pierwszy rzut oka wydaje się, iż Iga Chmielewska adresuje
swoją publikację do płci pięknej. Świadczy o tym słowo wstępne do miesiąca
marzec. Autorka dzieli się z czytelnikami tym, czym dla niej znaczy „bycie
kobietą” oraz zadaje pytania, motywuje. Jednak każdy odbiorca myślący, ze Brzydki dziennik skierowany jest do
dziewczyn, jest w błędzie.
Książkowy planner składa się ze standardowego kalendarza (tydzień
rozplanowany jest na dwóch stronach) oraz dodatków. Każdy miesiąc rozpoczyna
tekst – list od autorki. W swoich przekazach Iga Chmielewska opowiada czytelnikowi o tym
jak postrzega świat oraz motywuje odbiorcę. Do czego? Do wyrwania się ze szpon
nudnego życia, docenienia obecnej chwili oraz tego, co już posiadamy.
Jej teksty są proste, tak jak rysunki, i tak jak one powodują,
że odbiorca musi się na chwilę zatrzymać, pomyśleć, a następnie podjąć jakieś
działanie. Stosując się do opisanych przez autorkę zasad oraz próśb, uzupełniając
na bieżąco kolejne karty kalendarza, odbiorca stworzy własne dzieło – opisujące
jego codzienne życie w 2019 roku. Fajna koncepcja.
Publikację wieńczą dodatkowe zadania. Pierwszym jest
napisanie listu do siebie za pięć lat. Kolejne ćwiczenia to: „książkowy bucket
list”, odpowiedzi na pytania pozwalające zrozumieć nasze inspiracje,
najdziwniejsze sny, czy też ustalające listę filmów do obejrzenia. Krótko
mówiąc jest to pozycja ogólnorozwojowa, a do tego świetny kalendarz.
Bardzo brzydki
dziennik – podsumowanie
Planner otrzymałem od Wydawnictwa Znak. Protestowałem i mogę
stwierdzić, że nie jest to idealny kalendarz dla osób prowadzących własną
działalność. Za mało miejsca na zapisywanie wszystkich zadań, telefonów i termonów
spotkań.
Jednak Bardzo brzydki
dziennik sprawdzi się w rekach osób stawiających na własny rozwój, poznanie
siebie i to, co określane jest obecnie terminem „mindfulness”. Zarówno format
książki, jej wytrzymałość, zawartość i ilość miejsca do zapisywania są
perfekcyjne.
Dziękuję Wydawnictwo Znak za podesłanie książki do recenzji.
Grudniowy gościem w cyklu 7 ulubionych książek jest jeden z posiadaczy najciekawszych głosów, uzdolniony muzyk, którego kojarzą zarówno widzowie komercyjnych kanałów telewizyjnych, jak też osoby interesujące się bluesem oraz grą na harmonijce (określany jest mianem jednego z najlepszych w tej dziedzinie w Polsce). Jest nim Łukasz „Wiśnia” Wiśniewski, frontman zespołów Kraków Street Band oraz Hard Times Trio.
Jako, że od trzech lat jestem zachwycony jego charyzmatycznym głosem, a płyta Siedem jest jedną z najczęściej słuchanych przeze mnie, postanowiłem zapytać Łukasza „Wiśnię” Wiśniewskiego o jego 7 ulubionych książek. Odpowiedź bardzo mnie zaskoczyła jest w niej dużo ciekawych tytułów:
J.R.R.Tolkien, Hobbit Pierwsza prawdziwa książka w moim życiu, przeczytana we wczesnej podstawówce. Dostałem ją od taty, któremu niedługo później podprowadziłem całego Władcę pierścieni, do dzisiaj będącego moją ulubioną książką fabularną.
Edward Stachura, Fabula rasa
Po latach patrzę na tę książkę już z lekkim dystansem, na pewno jednak wywarła na mnie ogromny wpływ w okresie licealnym. Zupełnie nie wiem jakim dziwnym trafem trafiła do szkolnej biblioteki oraz jakim, kolejnym, dziwnym trafem znalazła się moich rękach. Nie miałem wcześniej styczności ze Stachurą. Jest to dzieło z jego schyłkowego, obłąkańczego już okresu, w którym toczy filozoficzne dysputy ze swoim alter-ego, Człowiekiem-Nikt. Zwoje mózgowe niemalże przegrzewały mi się podczas czytania, jednak przebrnąłem przez tę książkę kilkukrotnie, by dopiero po tym przejść do wcześniejszych utworów pisarza, na punkcie których zwariowałem na kolejne kilka lat.
Agnieszka Osiecka, Za chwilę
Uwielbiam zarówno wiersze, jak i piosenki Osieckiej. Poruszają mnie jej nieustanne zmagania z własnym mrokiem, od którego im bardziej chce uciec, tym bardziej do niego wraca. Wybór wierszy Za chwilę jest tym bardziej cenny, że dokonała go sama Osiecka.
Wisława Szymborska, Ludzie na moście
Na pewno nie będę oryginalny oznajmiając, że Szymborska jest jedną z moich ulubionych poetek. Wracam do wierszy pisarki jak do słuchania ulubionych piosenek. A jej umiejętność mówienia o rzeczach wielkich poprzez opisywanie rzeczy małych, wywołuje u mnie zarówno podziw, jak i najzwyklejszą zazdrość!
Jeremi Przybora, Piosenki prawie wszystkie
Zbiór piosenek nie tylko z Kabaretu Starszych Panów, ale i słuchowisk, spektakli czy „różnych szuflad”. Wspaniałe poczucie humoru, bezbłędne puenty, wirtuozeria warsztatu. Mistrzostwo w czystej postaci – przeczytałem tych piosenek już chyba kilkaset i nie napotkałem choćby jednej niezgrabności. Nic, tylko czytać i próbować się uczyć!
Mateusz Wabik, Porażki poety z rynkiem pracy i kobietami
Porażki poety na pewno znalazłyby się na mojej liście wydawnictw najbardziej intrygujących, gdyby nie pewne wydarzenie. Kupiłem ten tomik na chybił-trafił u sprzedawców używanych książek pod krakowską Halą Targową. Wabik pisze o Krakowie; miejscach, w których byłem, sytuacjach, które znam. O samym autorze bardzo trudno jednak gdziekolwiek znaleźć jakiekolwiek informacje, co daje bardzo rzadką w dobie internetu okazję do poznawania twórcy tylko i wyłącznie przez pryzmat jego wierszy. Poeta-widmo!
David Carter, Motyle
Na koniec zostawiłem sobie książkę, która jest bez wątpienia jedną z moich ulubionych, jednak nie ze względów artystycznych, lecz sentymentalnych. Jako dziecko fascynowałem się entomologią, a z nowiutkim atlasem motyli praktycznie się nie rozstawałem. Zabrałem go do sanatorium, do którego pojechałem wraz z mamą. Pewnej nocy wybuchł pożar, z którego uciekaliśmy nie mając czasu na zabranie niczego ze sobą. I właśnie tej książki było mi najbardziej żal gdy z bezpiecznej odległości oglądałem płonący budynek. Okazało się jednak, że strażakom udało się ugasić płomienie zanim nasz pokój spłonął! Odzyskałem Motyle, które do dzisiaj delikatnie pachną dymem, a kartki mają pofalowane od wody ze strażackich węży.